Teatr Polskiego Radia jako Wielka Wspólnota Osobnych
Rozmowa z Andrzejem Mularczykiem
Janusz Łastowiecki: Kiedy forma reportażu przestała Panu wystarczać i sięgnął Pan po formę słuchowiska? Co o tym zdecydowało?
Andrzej Mularczyk: Kiedy w wieku 19 lat zaczynałem pracę w redakcji, zapamiętałem słowa starego, jeszcze przedwojennego dziennikarza, które teraz brzmią dla mnie jak oczywisty banał: każde życie jest opowieścią, a dziennikarstwo prowadzi do wszystkiego, jeśli się go w odpowiedniej chwili nie porzuci. Zająłem się reportażem, bo zawsze postrzegałem życie jako formę dramatu. Dokument natomiast - nawet ten drukowany wówczas w tygodnikach - staje się dramatem, jeśli oprócz informacji przekazuje emocje bohatera. Śledząc etapy życia moich bohaterów, niejednokrotnie czekałem na taką chwilę, kiedy ich życie zamieni się w Los. Literatura faktu stawia wiele warunków, które nie dotyczą fikcji. Fikcja może być prawdopodobna, non - fiction musi być prawdziwa. Autor literatury faktu komponuje rzeczywistość, autor fikcji swoje o niej wyobrażenie. Autor non-fiction powtórnie komponuje to, co zostało zainicjowane przez życie. Poprzez wybór swego bohatera twórca wypowiada swój stosunek do świata, staje się współuczestnikiem dramatu bohatera. Literatura faktu stawia przed autorem trudne wymagania, za to pozwala mu zdobyć pewien wgląd w ludzkie losy, które potem stanowią jego kapitał. Dopiero po wielu latach uprawiania literatury faktu odkryłem oczywistość, że to, co zdarza się jednemu człowiekowi - zdarza się całemu światu.
JŁ: To tak, jakby stać się "tragarzem sensu". Powoli jednak odchodził Pan od faktografii...
AM: Ponieważ jedynym obowiązkiem autora jest jak najlepiej wykorzystać swoje tworzywo, w pewnej chwili poczułem, że ten zdobyty przeze mnie kapitał ludzkich postaci i losów niemal domaga się formy, która wyzwoli mnie z obowiązującej w literaturze faktu zasady, zasady, że twórca nic nie może dodać do życiorysu bohatera. Nieraz po latach dowiadywałem się, że po napisaniu przeze mnie reportażu postawiłem kropkę, lecz życie dopisało do ich losów nieoczekiwane pointy. To skłoniło mnie, by zamknąć rozdział dokumentów i spróbować rozwinąć te prawdziwe dramaty w formie słuchowiska. Jako autor scenariuszy filmów telewizyjnych i fabularnych odkryłem, że film przetwarza słowo autora na obrazki, co w konsekwencji przez konkretność obrazu narzuca jednowymiarowość odbioru. W filmie autor jest tylko jednym z elementów taśmy produkcyjnej, a im więcej pośredników, tym wymowa tworzywa oddala się od autorskiej wizji. Radio było w moim "wielowarsztatowym" dotąd tworzeniu nowym instrumentem przekazu ludzkich dramatów, gdyż słuchowisko bazuje na podstawowym budulcu, jakim dla autora jest słowo. Tylko w prozie, teatrze i właśnie w radiu rządzi słowo. Wszystko w życiu jest dialogiem, a dialog to słowo. I tak - nie rezygnując z pisania książek i scenariuszy filmowych - odkryłem, że dla mnie Teatr Polskiego Radia jest wielka szansą, by to tworzywo, które gromadziłem przez lata w reportażu użyć w nowych ramach. Słuchowisko jest taką formą kontaktu, która bardziej niż literatura pobudza wyobraźnię odbiorcy, bo ilu jest słuchaczy, tyle jest portretów bohaterów. Każdy w radiu tworzy własny wizerunek protagonistów słuchowiska, widzi ich działania w zbudowanej przez siebie scenografii.
JŁ: Na ile osoby, które spotkał Pan na reporterskiej drodze przekłuły się w korowód bohaterów Pana teatru radiowego?
AM: Żaden autor nie może więcej dać niż ma. Ja, po latach reporterskich doświadczeń miałem za sobą kilka książek z dziedziny literatury faktu („Co się komu śni”, „Czyim ja żyłem życiem”, „Siostra”, „Polskie miłości”), a także wielu dokumentów radiowych (dwa z nich – „Urodzony dwa razy” i „Dom” reprezentowały polski dokument radiowy na konkursie Prix Italia). To był mój kapitał, który w różnej postaci wykorzystywałem w pisaniu dramatów radiowych i filmowych. Bardzo wiele poznanych typów i osobowości wykorzystaliśmy z Jerzym Janickim przy tworzeniu serialu „Dom”. Postać dozorcy Popiołka w kreacji Wacława Kowalskiego była inspirowana postacią autentycznego dozorcy kamienicy warszawskiej z reportażu „Dom”. W pierwszym okresie mojej twórczości radiowej, kiedy to jeszcze trzymałem się realistycznej stylistyki, wiele zdarzeń fabularnych bazowało na prawdziwych sytuacjach z życia poznanych przeze mnie ludzi. Wykorzystywałem nawet rodzinne opowieści, jak to było w wypadku słuchowiska „I było święto”. Tam, w humorystycznej wersji, przedstawiłem opowieści mojego stryja, Jana Mularczyka, o nienawiści sąsiadów na wsi podolskiej, którzy przenieśli dawne stosunki na Ziemie Zachodnie. Słuchowisko to było podstawą scenariusza filmu „Sami swoi”. W innym słuchowisku, „W każdą pierwszą niedzielę”, z roku 1988, pojawia się sytuacja opisana przeze mnie w książce „Polskie miłości” pod tytułem „Kropka-kreska-kropka”. Jest to autentyczna opowieść o miłości przez mur więzienia na Mokotowie, która za pomocą alfabetu Morse’a połączyła skazanego na śmierć pułkownika Armii Krajowej z młodą więźniarką. Finał tej historii nastąpił juz po amnestii. Również słuchowisko „Depozyt” z roku 1989, które zapoczątkowało okres mojej współpracy z reżyserem Januszem Kukułą, jest oparte na opisywanych przeze mnie losach rodziny skazanego na śmierć pułkownika Barbasiewicza. Jest wiele słuchowisk, które są inspirowane autentycznymi postaciami, ale nigdy nie jest to dosłowna kopia, przekalkowana z moich dokumentów. Słuchowisko jest fikcją, a fikcja to stworzenie nowej sytuacji z nowymi bohaterami, którymi rządzi już nie zasada wierności autora prawdziwej postaci, lecz zasada jak najlepszego wykorzystania swojego tworzywa. Musiałem przejść długą drogę, by odłączyć się od tej "gliny życia", po której porusza się reportażysta. Stało się to możliwe, kiedy odkryłem, że siła słuchowiska polega nie na intrydze czy akcji, lecz na określonej sytuacji. Po zrozumieniu tego mogłem juz odejść od realistycznej dosłowności wątków i wykorzystać te właściwości radia, które różnią je od filmu, pozwalając tworzyć własne światy, gdzie to, co rzeczywiste miesza się z tym, co pozornie nierealne. Właśnie ta możliwość zdecydowała, że jestem wierny radiu od ponad pół wieku...
JŁ: Które z tych radiowych opowieści są dla Pana szczególnie ważne?
AM: Po pół wieku ważne okazują się te, które mnie samego czegoś nauczyły. Na przykład słuchowisko „I było święto”, które było podstawą scenariusza filmowego „Sami swoi” nauczyło mnie, że w dramacie nie decyduje różnica środków wyrazu między radiem a filmem, bo liczy się tylko siła dramatu jego protagonistów. Słuchowisko „Widzenie” z 1979 roku pokazało mi, jak bardzo w radiu liczy się "muzyczność". Napisałem je dla Ireny Eichlerówny, która posługiwała się szczególną, niepowtarzalną kadencja głosu. Napisałem ten dramat tak, jakbym pisał symfonię i ta wielka aktorka zagrała "czytając" podpowiedziane przeze mnie nuty. Od tej pory "muzyczność" frazy dialogu była dla mnie równie ważna jak rola muzyki w budowaniu dramaturgii słuchowiska. Dlatego pewnie mam także w pamięci słuchowisko „Trio” w reżyserii Andrzeja Łapickiego. W tym spektaklu weselna orkiestra złożona z trzech muzykantów odgrywa na zamówienie tajemniczego mężczyzny tajemniczy motyw muzyczny. Ma on silny wpływ na przebieg akcji. Pewnie dlatego tak lubię to słuchowisko, że w filmowej wersji główna role zagrał wspaniale Zbigniew Zapasiewicz, po raz pierwszy nie w roli docenta lecz wystraszonego skrzypka-Cygana. Lubię słuchowisko „Solo na trąbkę” w reżyserii Janusza Kukuły, również ze względu na dramaturgiczna rolę muzyki, która sama staje się niejako bohaterem dramatu. Specjalnie napisana przez Edwarda Pałłasza muzyka buduje dramaturgię historii solisty strażackiej orkiestry, który zgadza się sprzedać komuś swoje serce w zamian za szansę wystąpienia na ważnym koncercie jako solista. Dzięki "kiksowi" w trakcie swej solówki ocala się od przewidzianej kontraktem śmierci, lecz nie ratuje go to od potępienia...
JŁ: Dwukrotnie sięgnął Pan po najwyższy laur radiowy - Prix Italia. I to jedyne - jak dotąd nasze zwycięstwa na włoskich "oskarach radiowych".
AM: Mam do tych słuchowisk sentyment. „Z głębokości wód” w reżyserii Henryka Rozena i „Cyrk odjechał, lwy zostały” w reżyserii Janusza Kukuły mówią o tym, że w życiu bohaterów ważne jest nie tylko to, co dzieje się dziś, ale co będzie się dziać jutro, bo wszystko co nas spotyka, jest nieustającą próbą. Wszystkie te dramatyczne sytuacje w moim widzeniu często pokazują, że każdy dramat może zmienić się w komedię, tak jak to miało miejsce w moim ulubionym słuchowisku „Ta piękna, co zeszła na psy”, gdzie dawnej gwieździe sceny zamiast setek widzów pozostaje tylko sto dwadzieścia siedem psów na jej podwórzu. To jej jedyni widzowie.
JŁ: Ta przestrzeń ludzkich losów, wzbogacona o pogłos teatru radiowego tworzy miejsce szczególnego współodczuwania. Czy istnieje "metafizyka radia" - sposób odbioru, którego nie da się przełożyć na żadne inne medium?
AM: Metafizyka radia wedle mnie polega na istnieniu „Wspólnoty osobnych”. Doszedłem do tej definicji, kiedy zastanawiałem się nad percepcja filmu „Sami swoi” (który wszak powstał w oparciu o słuchowisko radiowe). Intrygowało mnie pytanie: Co stało za tym, że został tak powszechnie dobrze przyjęty? Uważam, że zdecydowała o tym Wspólnota losu (wielu z nas było świeżo po dramacie przenosin ze wschodu na Ziemie Zachodnie) oraz Wspólnota śmiechu (postacie protagonistów - pieniaczy przypominały znane z życia sytuacje). Jako autor słuchowisk otrzymywałem wiele listów od słuchaczy i wówczas doszedłem do wniosku, że te rzesze słuchaczy, które gdzieś w różnych zakątkach Polski odbierają moje przesłanie, stanowią szczególną Wspólnotę Osobnych. To ona stanowi o trwałości radia, bo to radio niejako „rozmawia” z pojedynczym słuchaczami, którzy są z nami równocześnie, choć każdy jest w innym miejscu. W kinie czy na koncercie są na sali. Kiedy słuchają radia – są sami. To radio puka do ich drzwi, wprowadza ich do studia, gdzie nagrywa się słuchowisko i zmusza niejako do tego, by sami stworzyli w swojej wyobraźni scenografię (…) W czasie, kiedy odkryłem tę „Wspólnot Osobnych” stawiałem nacisk na słowo wspólnota. Teraz, po latach, które zatomizowały społeczeństwo i posadziły każdego z osobna przed ekranem komputera – w tej definicji radia jako „Wspólnoty Osobnych” położyłbym nacisk na słowo osobni. W tsunami atakujących zewsząd informacji, w zawłaszczeniu rzeczywistości przez telewizję i internet, ludzie paradoksalnie stali się coraz bardziej oddzieleni od siebie, stali się coraz bardziej osobni. I właśnie tak odkryłem wielką szansę teatru radiowego. Każda emisja słuchowiska skłania tych osobnych, by stali się uczestnikami dialogu i stawali się współautorami słuchowiska. Słuchowisko bowiem powstaje trzy razy: w wyobraźni autora, w studio i wreszcie w wyobraźni słuchaczy, z których każdy widzi ten „słyszalny obraz” inaczej. Skoro wszystko w życiu jest dialogiem – nas samych z lustrem, nas z kimś obcym, to ktoś ukryty gdzieś daleko, ten uczestnik „Wspólnoty Osobnych” też jest uwikłany w podobny do jego dramat losu. Pisać to prowadzić dialog z kimś, kto tak jak ja uwikłany jest w dramat różnych sprzeczności. Nie widzę tych tysięcy współautorów moich słuchowisk. Oni nie widzą mnie. A jednak bez przerwy w ramach „Wspólnoty Osobnych” prowadzimy nasz dialog.
.