- Gdy 25 grudnia 1977 roku prezes Polskiego Związku Alpinizmu Andrzej Paczkowski i kierownik przyszłej wyprawy Andrzej Zawada składali w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Nepalu pismo z prośbą o pozwolenie na zimowe wejście na Everest między 1 listopada 1979 a 28 lutego 1980, nikt jeszcze nie wiedział, że tak rozpocznie się niesamowita historia, której bohaterami zostaną polscy himalaiści
- Polacy otrzymali zgodę na wyprawę na najwyższy szczyt Ziemi w listopadzie 1979 roku, w Himalaje ruszyli w grudniu, w styczniu zaczęli działać na Evereście i po 45 dniach akcji górskiej, 17 lutego 1980 roku biało-czerwona zatrzepotała na szczycie najwyższej góry świata
W 40. rocznicę jednej z największych i najbardziej skomplikowanych organizacyjnie wypraw Polskiego Związku Alpinizmu i sukcesu, który wydawał się niemożliwy do osiągnięcia, portal PolskieRadio24.pl prezentuje serwis specjalny "Everest 1980”.
EVEREST 1980 - SERWIS SPECJALNY
Kto wpadł na pomysł zimowego szturmu na Mount Everest?
Krzysztof Wielicki: Nikt do końca nie wie, jak to było. Mówi się, że w latach sześćdziesiątych pomyślał o tym Jurek Warteresiewicz. Ta myśl powstała, bo w 1964 roku zdobyto ostatni szczyt ośmiotysięczny i ktoś w środowisku pomyślał, że dla nas nic nie zostało.
Potem ta idea upadła i pod koniec lat siedemdziesiątych wdrożył ją dopiero Andrzej Zawada. Wrócił do tematu i wystąpił o zezwolenie do Ministerstwa Turystyki Nepalu. Czekaliśmy dwa lata, ponieważ ministerstwo nie bardzo było chętne do tego, by takie zezwolenie wydać. Wydawało im się to trochę dziwne. Zimą? Po co? Oni tam nie bardzo rozumieli alpinizm, rozumieli tylko, że przyjeżdżają ludzie, żeby wejść sobie na jakiś szczyt, a przecież wchodzi się w takim sezonie, w którym się da. Finalnie otrzymaliśmy zezwolenie.
Krzysztof Wielicki Na początku Zawada zaproponował mi wiosnę. Nie byłem zbyt szczęśliwy, ale cieszyłem się, że w ogóle pojadę na wyprawę na Everest. Ostatecznie, dzięki dwóm kolegom, którzy z różnych przyczyn nie mogli pojechać zimą, Andrzej Zawada dołączył mnie do wyprawy
Pamięta pan, jaki był pierwotny skład wyprawy?
Krzysztof Wielicki: Byli to bardziej doświadczeni ode mnie himalaiści. Wcześniej składaliśmy takie ankiety, na którą część wyprawy chcielibyśmy jechać (Andrzej Zawada w 1980 roku organizował dwie wyprawy, zimową i wiosenną - przyp. red.). Dobrze czułem się zimą i od razu wpisałem zimę, ale można było zapisać się na wiosnę. Na początku Zawada zaproponował mi wiosnę. Nie byłem zbyt szczęśliwy, ale cieszyłem się, że w ogóle pojadę na wyprawę na Everest. Ostatecznie, dzięki dwóm kolegom, którzy z różnych przyczyn nie mogli pojechać zimą, Andrzej Zawada dołączył mnie do wyprawy.
Wielicki: teraz takie czasy - nie mamy lodowych wojowników, a mamy pieniądze
Pamięta pan nazwiska wszystkich, którzy pojechali na Everest 40 lat temu?
Krzysztof Wielicki: Zacznę od tych, z którymi się wspinałem, czyli z "Zygą" Heinrichem, Marianem Piekutowskim, Walkiem Fiutem, byli jeszcze tacy ludzie jak Rysiu Szafirski, Maciek Pawlikowski, Rysiu Gajewski, Krzysiu Cielecki, Alek Lwow, Krzysztof Żurek, który miał wypadek. Byli filmowcy - Staszek Jaworski, był Bakalarski, no i Zawada jako kierownik wyprawy oczywiście. O kimś chyba zapomniałem.... no tak, i jeszcze Leszek Cichy był, rzeczywiście, znam go skądś.
Dlaczego na wyprawie zabrakło Jerzego Kukuczki?
Krzysztof Wielicki: W listopadzie Jurek wracał z wyprawy na Lhotse, gdzie wszedł bez użycia tlenu, nie biegł jeszcze wtedy tak jak w latach osiemdziesiątych, kiedy ścigał się po koronę. Oczywiście znalazł się później w składzie wiosennej wyprawy.
Teraz pierwsza część podejścia na Everest, tak zwany IceFall do wspinaczki przygotowują tak zwani "IceFall doctors". Jak było w 1980 roku?
Krzysztof Wielicki: Wtedy było inaczej. Zimą to niestety jest tak, że śladów po poprzednich wyprawach prawie nie ma. Spotkaliśmy trochę lin, ale staraliśmy się zakładać nasze nowe liny w miejscach trudnych. Niewiele korzystaliśmy ze starego sprzętu. To nie jest tak jak dzisiaj, że przychodzi ekipa Szerpów i wszystko montuje, aczkolwiek w IceFallu rzeczywiście musieliśmy wszystko położyć i tu nam bardzo dużo pomogli Szerpowie, którzy głównie nosili liny i drabiny, trzeba było wszystko zabezpieczyć i było przy tym dużo roboty. IceFall jest bardzo niebezpieczny, co parę dni się zmienia, coś odpada, zrywają się liny, trzeba je układać od nowa. Nie jest trudny, ale niebezpieczny.
Według dokumentów mieliście pozwolenie na działanie do 28 lutego i umowę, że bazę pod Everestem opuścicie 15 lutego.
Krzysztof Wielicki: Mieliśmy administracyjne zezwolenie do 15 lutego, chodziło o to, że ministerstwo uważało, że Szerpowie muszą wrócić do domów, żeby odpocząć przed wiosenną wyprawą. Zawada, widząc, że mamy małe szanse zdobycia szczytu do piętnastego, sądził, że otrzymamy je do końca lutego. Poprosił o zezwolenie przez radio, ministerstwo powiedziało, że dobrze, ale dali nam tylko dwa dni. W tym momencie, kiedy wiadomość przyszła, byliśmy w górze, pomyśleliśmy, że nie możemy już schodzić do bazy i odpoczywać. Weszliśmy ostatniego dnia zezwolenia, wypełniliśmy wszystkie wymogi administracyjne, które trzeba było wypełnić.
Jak wyglądał atak szczytowy?
Krzysztof Wielicki: Niebo może było niebieskie, ale wiało, zimno też było. Nie byliśmy najlepiej przygotowani, wiadomo, jaki mieliśmy sprzęt, ja byłem też już trochę przymrożony, ale pomyślałem sobie, że dla Everestu mogę jakieś palce stracić. Wziąłem na wagę górę i moje straty i Everest wygrał. Nie wiem jak Leszek, ale ja czułem, że to jest moja misja, nie zadanie dla przyjemności, tylko jak na wojnie. Oczywiście wiedzieliśmy, że mamy mało czasu, mieliśmy po jednej butli z tlenem, które Zawada kazał nam wziąć. Jedna butla to dziewięć kilo, ustawiliśmy dwa litry na minutę, to jest tyle, co nic, normalnie ludzie zużywają cztery-sześć litrów. Kazali wziąć nam te butle i założyć maski, ale muszę powiedzieć, że to tak przeszkadzało… przy minus czterdziestu stopniach wszystko zamarzało. (...) Na wierzchołku południowym już wiedzieliśmy, że chyba damy radę. Jeszcze był dzień, gdy zobaczyliśmy uskok Hillary’ego, Leszek szedł pierwszy, tylko patrzyłem na jego plecy i czekałem, aż jego ręce uniosą się do góry. I w pewnym momencie uniósł ręce do góry i pomyślałem: kurde, to jest to.
Potem była ta słynna już rozmowa z kolegami. Ja powiedziałem, że to zasługa wszystkich kolegów, że weszliśmy na szczyt dzięki nim. I to była prawda. Leszek dodał, że gdyby to nie był Everest, to byśmy chyba nie weszli. I chyba też coś w tym jest.
Jak wyglądały te krótkie chwile na szczycie?
Krzysztof Wielicki: Były oczywiście obowiązkowe próby zrobienia zdjęć, spotkaliśmy na szczycie taki triangle, w którym Leszek znalazł kartkę, w której Amerykanin (zostawił ją wcześniej Ray Genet, który nigdy nie dotarł do bazy, zmarł z wycieńczenia w nocy po zdobyciu góry - przyp. red.). To był jego ostatni żart. Na kartce była wiadomość i numer telefonu. To nie było zaproszenie na grilla wcale, tylko coś dla mężczyzn – myślę, że to był po prostu dom uciech.
40 lat temu Polacy zimą zdobyli Everest. Leszek Cichy: zrobili to dwaj inżynierowie z kluczem francuskim w dłoni
Zejście było dla pana koszmarem.
Krzysztof Wielicki: Oczywiście tlenu nie mieliśmy już dawno, schodziło mi się trochę trudniej ze względu na te palce, które mnie bolały. Miałem też drugi problem, bo strasznie zamarzały mi oczy, łzawiły, a przez wiatr z lodem musiałem co chwilę je przecierać, żeby zobaczyć, gdzie schodzę. Leszek był trochę szybszy, więc walczyłem w samotności i czułem strach, że nie znajdę namiotu. Przełęcz Południowa jest rozległa, jak zszedłem, to wydawało i się, że nie ma Leszka, nie ma namiotu. Zacząłem chodzić od lewej do prawej, człowiek w stresie zaczyna popełniać błędy. Rozum mówił mi, że tu powinien być namiot, ale go nie było. W pewnym momencie prawie w niego wdepnąłem, w środku był Leszek, który rozpalił już maszynkę. Muszę powiedzieć, że była radość.
Powitanie w bazie mieliście wyjątkowe - mieszanka emocji, radość i łzy.
Krzysztof Wielicki: Jeden z kolegów (Ryszard Dmoch - przyp. red.) nawet się rozpłakał. Wszyscy w zespole czuli, że to nasz wspólny sukces. Byliśmy nastawieni patriotycznie i wydawało nam się, że zrobiliśmy coś dla kraju, w tym pozytywnym sensie. Mieliśmy kompleks i chcieliśmy pokazać, że też coś potrafimy.
Potem był tort, nie pamiętam, czy go jadłem, raczej nigdy nie ufałem kucharzom, żeby potrafili zrobić tort. Ufałem im, kiedy robili soczewicę z ryżem, uwielbiam takie proste posiłki. Słodkie ciasto nie bardzo mi pasowało. Zjadłbym wtedy śledzia, ale nie było śledzi. Był szampan, ale nie wiem, czy ktoś go wypił. Zresztą Zawada powinien wtedy zamówić cały kontener, a nie tylko jedna butelkę.
Krzysztof Wielicki państwo było głodne sukcesów, więc my budowaliśmy potęgę Polski. Poza tym, dzięki tym transmisjom Bogdana Jankowskiego (do Polski docierały raporty z wyprawy dzięki połączeniom z bazą - przyp.red.) ludzie czekali na nie jak na mecz
Do Polski wracaliście jak bohaterowie.
Krzysztof Wielicki: Na Okęciu była rodzina, cały klub, Polski Związek Alpinizmu, przyjaciele, miałem też później powitanie w fabryce samochodów, gdzie pracowałem. Wtedy trwała zimowa olimpiada (IO w Lake Placid - przyp. red.) i nasi zebrali tam cięgi, chyba żadnego medalu nie zdobyli, a państwo było głodne sukcesów, więc my budowaliśmy potęgę Polski. Poza tym, dzięki tym transmisjom Bogdana Jankowskiego (do Polski docierały raporty z wyprawy dzięki połączeniom z bazą - przyp. red.) ludzie czekali na nie jak na mecz. Jak poszła wiadomość, że ruszyliśmy na szczyt, to wszyscy co godzinę słuchali radia. Było duże zainteresowanie, chociaż my tego nie czuliśmy.
Potem były gratulacje od władz i nagrody.
Krzysztof Wielicki: Dostałem telewizor kolorowy, ale to po linii zawodowej. Talon dostałem od kierownika, ale go odstąpiłem, bo pracowałem w fabryce samochodów i uznałem, że załatwię go sobie w fabryce (Andrzej Zawada wywalczył dla swojej ekipy sześć talonów uprawniających do zakupu malucha - przyp. red.) Niektórzy młodzi nie rozumieją tego teraz, ale talon to było tylko prawo do zakupu samochodu. Tylko dzięki temu mogłem zakupić auto.
Później dyrektor mojej fabryki zabrał mnie do Ministerstwa Przemysłu Maszynowego i tam minister zapytał, czy chcę "Lambretkę" (skuter) czy telewizor. Miałem wtedy małego syna, więc powiedziałem, że może lepiej telewizor, tak że otrzymałem TV i do domu wróciłem z wielkim pudłem.
Rozmawiała Aneta Hołówek, PolskieRadio24.pl