Witold Gombrowicz. Serwis specjalny Polskiego Radia
Przyczyniła się do popularyzacji w Polsce literatury iberoamerykańskiej, tłumaczyła między innymi Cortázara, Márqueza i Borgesa. Była również pisarką oraz autorką wspomnień "Nie wszystko o moim życiu". Zanim jednak Zofia Chądzyńska wydała swoją autobiografię, nagrała dla Polskiego Radia pewne szczególne opowieści.
Termometr dla Piłsudskiego
Wśród najwcześniejszych wspomnień zachowała dwie postacie: Rubinsteina, z którym przyjaźnił się jej ojciec (pożyczył pianiście frak na pierwszy występ w Łodzi) i Piłsudskiego, który po powrocie z Magdeburga do Warszawy zamieszkał po sąsiedzku.
Mama kilkuletniej wówczas Zosi została zobowiązana do przygotowywania - jak się okazało, przez tydzień - ciepłych posiłków dla Piłsudzkiego. Któregoś dnia jego adiutant przyszedł późno w nocy i pożyczył od Chądzyńskich termometr, bo "komendant Piłsudski ma gorączkę". - Nigdy już nie oddali nam tego termometru. Szkoda, byłaby ładna pamiątka - wspominała z uśmiechem Zofia Chądzyńska.
"Słonimski nie był za ładny"
Wśród ówczesnych znajomych przyszłej tłumaczki był, związany wtedy z "Wiadomościami Literackimi", Marian Eile. - Poradził mi, że należy pojawić się ze dwa razy na Mazowieckiej na półpięterku. Poszłam tam, poznałam po kolei wszystkich Skamandrytów, między innymi Słonimskiego. Gruby był, brzydki, wcale mi się nie podobał. Ja byłam ładna, chociaż może też trochę za tłusta - mówiła bez ogródek.
Zapamiętała również Tuwima, dla którego "trzeba było zaciemniać pokój, miał lęk przestrzeni i bał się spać przy świetle".
13:08 chądzyńska 1.mp3 Zofia Chądzyńska o dzieciństwie i młodości w Warszawie (PR, 1994)
Skandal i wycieczki
Dzięki przypadkowemu spotkaniu z Franciszkiem hrabią Potockim z Nieborowa dostała pracę w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. - Zostałam jednak spektakularnie wyrzucona z ministerstwa, z wilczym biletem, ale tego niestety nie opowiem, bo nie wypada, zgroza i zgorszenie - mówiła Zofia Chądzyńska przed radiowym mikrofonem (z jej książki wiemy, że chodziło o kuriozalny zarzut popełnienia "czynu niemoralnego").
Następnie dostała pracę w Biurze Podróży "Orbis". - Jak się okazało, że znam trochę języki, zaproponowano, bym jeździła z wycieczkami jako przewodnik. Gdy dziś o tym myślę! Nie było w Warszawie drugiej takiej osoby, która by się gorzej orientowała niż ja. Gdziekolwiek! Poza tym wzrok miałam zawsze krótki, nie poznawałam nikogo - podkreślała, opisując przy tym kilka swoich przygód jako opiekun turystów.
Kierunek: Argentyna
Podczas wojny, na początku 1940 roku, trafiła do Pawiaka, gdzie spotkała m.in. Stanisława Dygata. Po 6 miesiącach, na dzień przed pierwszym wielkim transportem więźniów Pawiaka do Oświęcimia, została uwolniona.
Po wojnie przedostała się - m.in. przez Pragę i Paryż - do Tangeru. Tu zapadła na tężec, na szczęście zdołano ją wyleczyć. (Jej leczenie zostało opisane w "Revue Médicale" jako pierwszy przypadek uratowania kogoś przez serum wraz z antybiotykami).
W 1949 mieszkali wraz z mężem w Lyonie - Bohdan Chądzyński pełnił tu funkcję wicekonsula. Pod koniec roku został odwołany z placówki, postanowili wracać mimo wszystko do kraju. Wybrana przypadkowo sztuka Sartre'a, na którą poszli, spowodowała, że zmienili zdanie. Zdecydowali się na wyjazd do Argentyny - pod ochroną francuskiej policji (z fałszywymi paszportami wystawionymi dla "Kowalskich") przez pół roku oczekiwali w Paryżu na wizę.
13:00 chądzyńska 2.mp3 Zofia Chądzyńska o swoich przeżyciach wojennych (PR, 1994)
Od staników do pralni
Podczas podróży do Ameryki Południowej poznali na statku Argentynkę "z tak zwanej oligarchii", która pomogła im wynająć w Buenos mieszkanie. Dwa tygodnie po ich przybyciu zaprosiła ich na koktajl, na którym byli m.in. Borges i Sabato. "Najwspanialsze argentyńskie nazwiska nic nam jeszcze wtedy nie mówiły" - przyzna po latach Zofia Chądzyńska.
- Szalenie dużo myślawszy, kupiłam w Buenos sklep z pończochami i stanikami. Ale był to błąd - wspominała swoje argentyńskie początki. Po epizodzie ze sklepem przyszedł czas na zajęcie typowe dla ówczesnych Polaków w Argentynie: prowadzenie pralni. - O siódmej rano przychodziło dwóch dziko śmierdzących czosnkiem chłopaków, bo czosnek na śniadanie jest warunkiem potencji i wszyscy Argentyńczycy od tego zaczynają dzień, i nucąc tangasy obsługiwali w pralni maszyny – opowiadała.
Awantury z Gombrowiczem
- Gombrowicza poznałam jeszcze w Warszawie, przed "Ferdydurke", kiedy był nieśmiałym chłopcem. Wydawało mi się w Argentynie, że o mnie nie pamięta, tymczasem kilka dni po przyjeździe dostałam telefon. Odbieram, a tam: "Tu Witoldo, Witoldo Gombrowicz. Czy zechcę odwiedzić jego niskie progi. Będzie całe Buenos Aires i koktajl na sto dwa". No to się wybrałam – mówiła Zofia Chądzyńska o tym, jak zaczęła się jej argentyńska, swoista, znajomość ze słynnym polskim pisarzem.
Swoista, bo - jak opowiadała ze szczegółami Zofia Chądzyńska - zdarzały się groteskowe historie a to z przymuszeniem do zakupu obrazu z ubogiego mieszkania Gombrowicza, a to z przechowaniem "ukochanego dywanu" pisarza. - Skąpstwo jego doprowadzone było do granic. Ale przed współpracą z Wolną Europą był nędzarzem - podkreślała tłumaczka.
12:59 chądzyńska 3.mp3 Zofia Chądzyńska o wyjeździe z Polski do Paryża, początkach w Argentynie i fascynacji pewną książką (PR, 1994)
13:40 chądzyńska 5.mp3 Zofia Chądzyńska o swojej znajomości z Witoldem Gombrowiczem (PR, 1994)
***
Wśród bohaterów opowieści Zofii Chądzyńskiej nie mogło oczywiście zabraknąć Julio Cortázara.
- Pamiętam, jak on kiedyś, przyjechawszy po raz kolejny do Polski i zobaczywszy siedem tysięcy studentów, którzy przyszli się z nim spotkać, przyszedł do mnie potem na kolację, wziął "Grę w klasy", potrzymał w ręku, rzucił na stół i powiedział do mnie: 'A cholera Cię właściwie wie, co ty tam piszesz!'" - opowiadała.
Początek tej arcysłynnej powieści Cortázara wskazuje między innymi na nieprzypadkowość życiowych doświadczeń. Być może zasada ta dotyczy również losów tak barwnych i tak niesamowitych, jakich doświadczyła Zofia Chądzyńska.
Czy udałoby mi się spotkać Magę? Tyle razy, gdy szedłem przez rue de Seine, wystarczało mi pochylić się nad łukiem wychodzącym na Quai Conti, aby (...) jej szczupła sylwetka od razu rysowała się na Pont des Arts (…). I wydawało się tak naturalne przejść na drugą stronę ulicy, wejść na stopnie mostu, na jego smukły kontur, zbliżyć się do Magi uśmiechającej się bez zdziwienia, przekonanej, tak jak i ja, że przypadkowe spotkanie jest czymś najmniej przypadkowym w naszym życiu (...). (J. Cortázar, "Gra w klasy", tł. Z. Chądzyńska)
jp