100 lat temu, 13 października 1923, o godzinie 9 rano warszawską ulicą wstrząsnął potężny huk. Z okien w całej stolicy powypadały szyby, od brył budynków poodpadały balkony. Źródłem ogłuszającego dźwięku, słyszalnego w promieniu 70 km od miasta, była olbrzymia eksplozja składu prochu na Cytadeli Warszawskiej. Duża część zabudowań twierdzy, w tym historyczny Pawilon X, została zrównana z ziemią. Eksplozja 40 wagonów zgromadzonego tam prochu artyleryjskiego pozostawiła dziesięciometrowy krater.
Do ratowania ofiar rzuciły się straż pożarna, personel stołecznych szpitali i studenci Wojskowej Szkoły Sanitarnej. Akcją ratunkową dowodził gen. Mieczysław Norwid-Neugebauer, ówczesny szef zaopatrzenia Wojska Polskiego. Jak donosiła gazeta "Nowości Ilustrowane" na miejsce eksplozji przybył premier Wincenty Witos i członkowie rządu. Pod Cytadelę przybył też biskup polowy Wojska Polskiego Stanisław Gall, który razem z kapelanami udzielał umierającym ofiarom rozgrzeszenia.
Miejsce katastrofy, "Nowości Ilustrowane"
Eksplozja pochłonęła życie 28 osób, kolejne 90 odniosło rany (podawano też liczbę 160 rannych). Przytłaczającą większość ofiar stanowiły kobiety i dzieci - członkowie rodzin oficerów i podoficerów, zakwaterowani w mieszkaniach na terenie Cytadeli. Gazety wspominały o przypadku kaprala Klimka, który już po eksplozji znalazł w zgliszczach ciała żony i dwójki dzieci, wskutek czego postradał zmysły.
Ofiarom zorganizowano wojskowy pogrzeb z honorami, wyprawiony na koszt wojska, mimo iż większość z zabitych nie służyła w siłach zbrojnych. Zmarłych pochowano na wojskowych Powązkach, z wyjątkiem szeregowego Dawida Katza, którego szczątki spoczęły na cmentarzu żydowskim.
Pogrzeb ofiar wybuchu w Cytadeli Warszawskiej, "Nowości Ilustrowane" (dp)
Fala zamachów terrorystycznych w II Rzeczpospolitej
Dzień po eksplozji wydany został komunikat rządu. Jego pierwsze słowa nadały bieg kolejnym wydarzeniom: "Zbrodnicza ręka dokonała w dniu wczorajszym zamachu w Stolicy przez wysadzenie w powietrze prochowni w Cytadeli". A zatem gabinet Witosa przyjął za pewnik, że eksplozja w twierdzy była dziełem zamachowca. W dalszych słowach komunikatu czytamy: "Po próbach terroru przez rzucanie bomb we wszystkich miastach polskich i zamachach na urzędy kolejowe – wybuch dzisiejszy jest naocznym jaskrawym wyrazem bezwzględnej walki przeciw Polsce".
Z jakimi wydarzeniami autorzy oświadczenia rządu łączyli eksplozję na Cytadeli?
W połowie 1923 roku przez Polskę przetoczyła się fala zamachów bombowych. 23 maja bomba wybuchła w siedzibie Bratniej Pomocy na Uniwersytecie Warszawskim. W eksplozji zginął prof. Roman Orzęcki. Celem ataków padły też redakcje "Rzeczpospolitej" i "Gazety Warszawskiej". W Krakowie bomby wybuchły przed domem prof. Wojciecha Natansona, rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, i w siedzibie "Nowego Dziennika". Na prowincji dochodziło do aktów sabotażu, którego ofiarą padała przede wszystkim kluczowa dla gospodarki i celów strategicznych infrastruktura kolejowa.
Organizatorem zamachów była zdelegalizowana w 1919 roku Komunistyczna Partia Robotnicza Polski (później: Komunistycznej Partii Polski), będąca de facto sowiecką rezydenturą w II Rzeczpospolitej. Terror był odpowiedzią na wytyczne Władimira Milutkina, wysokiego przedstawiciela Międzynarodówki Komunistycznej, który wzywał do prowadzenia akcji dywersyjnych prowadzących do wzmacniania podziałów oraz rewoltowania - i tak niezadowolonych z pogarszającej się sytuacji ekonomicznej - robotników i żołnierzy.
Komunistom marzyło się zdestabilizowanie państwa i doprowadzenie do rewolucji. Mózgiem tych operacji był Mieczysław Łoganowski, II sekretarz przedstawicielstwa dyplomatycznego Rosji Sowieckiej, a następnie ZSRR w Warszawie. Planował on nawet zgładzić w jednym zamachu Józefa Piłsudskiego i Ferdynanda Focha. Zamach miał mieć miejsce podczas uroczystości trzeciomajowych uroczystości odsłonięcia pomnika Józefa Poniatowskiego na Placu Saskim. Plan był zbyt śmiały (zamordowanie francuskiego bohatera wojennego mogło przynieść daleko idące reperkusję międzynarodowe, wykraczające daleko poza stosunki polsko-sowieckie) nawet dla sowieckiego wywiadu i został zarzucony. Sama propozycja pokazuje jednak, że Łoganowski mierzył wysoko i miał niepohamowane ambicje.
Czy za zamachem stali oficerowie Wojska Polskiego?
Policji udało się umieścić w siatce zamachowców swojego informatora. Józef Cechnowski był idealnym szpiclem - miał dojście do wysoko postawionych członków partii jako człowiek, który działał w niej od dawna i kierował wielkim strajkiem metalowców w warszawskiej fabryce parowozów w 1921 roku. Informacje przekazane przez Cechnowskiego pozwoliły policji aresztować 200 osób związanych ze sprawą zamachów przeprowadzonych w 1923 roku.
Wśród nich znaleźli się dwaj oficerowie Wojska Polskiego - Walery Bagiński i Antoni Wieczorkiewicz. Obaj mieli w swoich życiorysach kartę niepodległościową, obaj byli peowiakami. Wieczorkiewicz walczył w II powstaniu śląskim, ale już wówczas związał się z KPRP. Bagiński, który do partii komunistycznej wstąpił w 1921 roku, otrzymał nawet order Virtuti Militari za udział w... wojnie polsko-bolszewickiej! To właśnie tych oficerów, mimo, że od dwóch miesięcy odsiadywali wyrok za udział we wspomnianych atakach bombowych z początku roku i przynależność do KPRP, wskazał Cechnowski jako organizatorów rzekomego zamachu na Cytadeli Warszawskiej. Jego zeznania były koronnym dowodem przeciwko komunistom.
Bagińskiego i Wieczorkiewicza obciążać miały też zeznania współwięźniów, którzy wskazali, że na chwilę przed wybuchem obaj oskarżeni - choć przebywali w osobnych celach - mieli wstać na baczność i odśpiewać "Czerwony sztandar", rewolucyjny hymn polskiego proletariatu.
Walery Bagiński i Antoni Wieczorkiewicz. Rysunek z "Nowości Ilustrowanych"
Wersję o zamachu osłabiało jedno zeznanie - szeregowego Juszczaka z 36 pułku piechoty, który feralnego poranka pełnił służbę wartowniczą nieopodal prochowni. Wskazał on, że na moment przed eksplozją widział robotnika (na Cytadeli trwała budowa domków dla oficerów, robotnicy pracowali też przy przenoszeniu amunicji), który, wychodząc z prochowni, zapalał papierosa. Żołnierz nakazał robotnikowi zgasić go i wyrzucić, ale ten miał tylko ścisnąć żar w palcach, schować niedopałek do kieszeni i wejść do laboratorium w twierdzy. Juszczak zeznał, że następne co zobaczył, to błysk światła w oknach pomieszczenia, po czym nastąpił wybuch. Żołnierz miał szczęście i przeżył eksplozję, o własnych siłach wydostał się spod gruzów.
Wyroki sądu i partii
Relacja strażnika nie przekonała sędziów. Bagiński i Wieczorkiewicz po poszlakowym procesie usłyszeli wyrok kary śmierci. Decyzję Najwyższego Sądu Wojskowego krytykowała - z uwagi na słabość materiału dowodowego - specjalnie powołana komisja sejmowa pod przewodnictwem posła Polskiej Partii Socjalistycznej Adama Pragiera. Prezydent Stanisław Wojciechowski skorzystał z prawa łaski, uznając, że sąd nie udowodnił oskarżonym winy ponad wszelką wątpliwość, i zmienił ich wyroki. Bagiński dostał dożywocie, Wieczorkiewicz - 15 lat więzienia. Do dziś nie wiadomo, czy sąd skazał rzeczywistych sprawców domniemanego zamachu.
O złagodzeniu wyroku śmierci, z tym, że wydanego przez siebie w stosunku do Józefa Cechnowskiego, nie myślało kierownictwo Komunistycznej Partii Polski. Byli towarzysze policyjnego informatora przeprowadzili dwa zamachy na jego życie. Pierwszy, do którego doszło 17 lipca 1925 roku zamienił się w uliczną strzelaninę i pościg dorożkami. Zginął policjant Feliks Witman, a kilku innych funkcjonariuszy zostało rannych.
Były też ofiary wśród przypadkowych przechodniów - z rąk egzekutorów KPP zginął niezwiązany ze sprawą student Aleksander Kempner. Zamachowcy, Aleksander Hibner, Władysław Kniewski i Henryk Rutkowski, usłyszeli wyrok śmierci i zostali rozstrzelani. Drugi zamach, tym razem zakończony śmiercią Cechnowskiego, organizował Stanisław Radkiewicz, późniejszy minister bezpieczeństwa publicznego w najczarniejszych latach stalinizmu. Akcję przeprowadził 28 lipca 1925 roku we Lwowie działacz komunistyczny Naftali Botwin. Zamachowiec stanął przed plutonem egzekucyjnym 6 sierpnia 1925 roku.
Aresztowanie Władysława Hibnera. Fot.: Wikimedia Commons/dp
Dwa zamachy pokazały determinację komunistów w dążeniu do zemsty na zdrajcy partii. Tym większą, że zaledwie trzy miesiące wcześniej strzały innego zamachowca zakończyły życie Bagińskiego i Wieczorkiewicza...
Śmierć domniemanych zamachowców
Półtora roku po eksplozji sprawa wybuchu na Cytadeli Warszawskiej znalazła swój krwawy epilog. Po skazaniu Bagińskiego i Wieczorkiewicza upomniała się o nich Moskwa. Kreml zaproponował wymianę byłych oficerów (wyrok obejmował też wydalenie z wojska) na przetrzymywanych na Łubiance Polaków - księdza Bronisława Ussasa i byłego konsula RP w Gruzji (kraj został zajęty przez ZSRR w 1921 roku) Józefa Łuszkiewicza.
Wymiana więźniów miała się odbyć 29 marca 1925 roku na granicy polsko-sowieckiej w Kołosowie. Trzy kilometry od miejsca spotkania, o godzinie 15.15, w wagonie przewożącym więźniów padły dwa strzały. Oddał je w kierunku Bagińskiego i Wieczorkiewicza policjant Józef Muraszko. Pierwszy ze skazanych zginął na miejscu, drugi, postrzelony w brzuch, zmarł po przyjeździe do szpitala. Po zastrzeleniu komunistów Muraszko oddał broń i dał się aresztować. Miał przy tym powiedzieć: "Sądzę, że popełniłem czyn patriotyczny, zabijając zbrodniarzy" (wedle innej wersji: "Zabiłem zdrajców").
Józef Muraszko. Fot.: NAC
Muraszko nie był członkiem eskorty, która miała odstawić Wieczorkiewicza i Bagińskiego na granicę. Policjant dosiadł się do pociągu, za zgodą miejscowego starosty, na ostatniej stacji przed granicą. Przedwojenna gazeta "Nowiny Ilustrowane", opisując sprawę, podała, że czyn Muraszki mógł być umotywowany jego osobistymi doświadczeniami: "Jak się okazuje Muraszko pochodzi z ziem wschodnich. Był on w sowdepii (ZSRR - przyp. bm) i doznał tam ze strony bolszewików rozlicznych przykrości i trzykrotnie był skazany na śmierć". W 1918 roku Muraszko walczył z bolszewikami w szeregach I Korpusu Polskiego, którym dowodził gen. Józef Dowbor-Muśnicki.
Ale dla Muraszki wojna z bolszewikami nie zakończyła się wraz z podpisaniem pokoju ryskiego w 1921 roku. Policjant służył w Stołpcach, które były jednym z punktów zapalnych na wiecznie niespokojnej granicy polsko-sowieckiej. Nieco ponad pół roku przed tym, jak Muraszko zastrzelił dwóch zmierzających do ZSRR komunistów, to właśnie w Stołpcach miał miejsce największy napad sowieckich dywersantów w dziejach II RP. Celem oddziału około 100 bolszewików było uwolnienie z miejscowego więzienia dwóch komunistów: Stanisława Martensa i Józefa Łachinowicza. Po tym napadzie rząd podjął decyzję o utworzeniu Korpusu Ochrony Pogranicza. Jeszcze w nocy poprzedzającej zastrzelenie komunistów, Muraszko, wraz z dwoma kolegami, urządzał zasadzkę na sowieckich dywersantów.
Józef Muraszko eskortowany na salę rozpraw Sądu Okręgowego w Nowogródku. Fot.: NAC
Za zamordowanie Bagińskiego i Wieczorkiewicza policjant usłyszał wyrok dwóch lat pozbawienia wolności w domu poprawczym, czyli zakładzie o niskim rygorze. Tak łagodny wymiar kary sąd uzasadniał tym, że Muraszko "działał pod wpływem silnych emocji, w stanie niepoczytalności". Po odbyciu kary zabójca zmienił nazwisko na Leonardi i zaciągnął się w szeregi Korpusu Ochrony Pogranicza.
Prawdopodobnie niedługo przed wojną nawiązał współpracę z Niemcami. Już podczas procesu zarzucono mu współpracę z faszyzującą, antykomunistyczną i antysemicką tajną organizacją Pogotowie Patriotów Polskich, rozbitą rok przed zamordowaniem Bagińskiego i Wieczorkiewicza. W czasie okupacji Muraszko ponoć otwarcie występował jako funkcjonariusz gestapo. Polskie Państwo Podziemne wykonało na nim wyrok śmierci.
Na wieść o zamordowaniu Bagińskiego i Wieczorkiewicza Sowieci zawrócili pociąg z Ussasem i Łuszkiewiczem do Moskwy. Nastał czas napięcia w relacjach między Polską i ZSRR. Więźniowie wrócili do kraju dopiero w 1926 roku.
Sensacyjne wspomnienia wdów po Bagińskim i Wieczorkiewiczu na antenie Polskiego Radia
Po wojnie Bagiński i Wieczorkiewicz stali się bohaterami komunistycznej propagandy. Marian Spychalski uczynił ich patronami Oficerskiej Szkoły Uzbrojenia w Olsztynie. Przy tej okazji domniemanym zamachowcom wystawiono stosowny pomnik. Stołeczne ulice nosiły ich imiona. Miano bohaterów ruchu robotniczego nie ominęło też niedoszłych likwidatorów Cechnowskiego - Hibnera, Kniewskiego i Rutkowskiego.
O sprawie Wieczorkiewicza i Bagińskiego przypominano przy okazji rocznic ich śmierci. Mężczyznom poświęcono również kilka audycji i słuchowisk radiowych. Wśród nich na szczególną uwagę zasługuje program nadany z okazji 35. rocznicy zamachu (tego samego dnia miał miejsce akt nadania imienia olsztyńskiej szkole) dokonanego przez Józefa Muraszkę. Publicystyczną, by nie powiedzieć propagandową, narrację lektora przeplatają utrwalone na taśmie głosy wdów Bożeny Bagińskiej i Zofii Wieczorkiewicz.
Wspomnienia te mogą rzucać nowe światło na wydarzeniu sprzed lat, należy jednak podchodzić do nich z ostrożnością z uwagi na perswazyjny charakter audycji oraz na to, że rewelacje kobiet czekają nadal na potwierdzenie ze strony badaczy.
40:00 35 rocznica zabójstwa bagińskiego i wieczorkiewicza.mp3 35 rocznica zabójstwa Bagińskiego i Wieczorkiewicza. Audycja z udziałem wdów po zamordowanych. (PR, 24.03.1960)
Według relacji kobiet na decyzję prezydenta Wojciechowskiego o złagodzeniu kary dla Bagińskiego i Wieczorkiewicza wpłynąć miała nie tylko opinia komisji sejmowej, ale także działania żon skazańców. Rozpaczliwe starania kobiet o uratowanie mężów zawiodły je najpierw do siedziby nuncjusza apostolskiego w budynku przy al. Szucha 10 i do Belwederu.
- Ktoś powiedział nam, że w Warszawie jest nuncjusz papieski. My i do Pana Boga byśmy poszły - mówiła wdowa po Bagińskim. - Padłam przed nuncjuszem na kolana i powiedziałam "nasi mężowie są na śmierć skazani". Nuncjusz podnosi nas z kolan. Powiedział, że wyśle depeszę do Ojca Świętego i kara śmierci nie będzie wykonana - wspominała wdowa po Bagińskim.
- Byłyśmy też w pałacyku prezydenta Wojciechowskiego. Tam był ksiądz Tomaszewski, spowiednik Wojciechowskiego. I myśmy i tam poszły. Przez tego księdza dostałyśmy się do prezydenta. Wojciechowski też powiedział, że wyrok nie od niego zależy, ale co będzie mógł, to zrobi - dodawała wdowa po Wieczorkiewiczu.
Ale najbardziej sensacyjny charakter miało zakończenie audycji. Wdowa po Wieczorkiewiczu opowiedziała o tym, jak udała się do doktora Grynberga, lekarza, który przeprowadził operację i sekcję zwłok jej męża.
- Byłyśmy u doktora Grynberga, który powiedział nam: "Operacja się udała, ja co mogłem, to zrobiłem. Kula została wyciągnięta, zaszyty był żołądek. Nawet się bardzo dobrze czuł, nie tracąc przytomności". I powiada: "Hmm, ja już nie wiem, co się stało, że zmarł" - dodawała wdowa po Wieczorkiewiczu.
Sensacyjność tej relacji polega na tym, że choć na podstawie aktu oskarżenia wiadomo, że operacja się udała, a mimo to pacjent zmarł, to wspomnienia wdowy sugerują, że lekarz był zdziwiony tym, że pacjent nie przeżył. Czy Grynberg faktycznie miał takie wątpliwości? Czy - jak sugerują autorzy, podkreślmy jeszcze raz, propagandowej audycji - w grę wchodził udział czynników trzecich w odejściu Wieczorkiewicza z tego świata? Czy może organizm domniemanego zamachowca po prostu nie wytrzymał utraty krwi? Prawdopodobnie, podobnie jak tego, czy eksplozja na Cytadeli Warszawskiej była efektem działań zamachowca, czy tylko nieszczęśliwym wypadkiem, nie dowiemy się nigdy.
***
Bartłomiej Makowski
Korzystałem z:
Monika Piotrowska, "Sprawa zabójstwa Józefa Cechnowskiego w 1924 roku a rola Stanisława Radkiewicza"; Zeszyty Naukowe Uniwersytetu Jagiellońskiego;
F. Hoesick (wydawca), "Sprawa Józefa Muraszki: zabójstwo Bagińskiego i Wieczorkiewicza", Warszawa 1926;
Wojciech Materski, "Pobocza Dyplomacji. Wymiana więźniów politycznych pomiędzy II Rzecząpospolitą a Sowietami w okresie międzywojennym"