Był rok 1811 (wg innych źródeł: 1817). Marie-Henri Beyle, około trzydziestoletni francuski pisarz, wcześniej m.in. żołnierz Napoleona, podróżował po Włoszech. Pod koniec września, w drodze z Mediolanu na południe Italii, przybył do leżącej w sercu Toskanii Florencji. Został tu trzy dni, bo wszystkie wcześniejsze powozy do Rzymu były już zajęte.
Marie-Henri Beyle (znany dziś światu pod swoim literackim pseudonimem: Stendhal) nie byłby sobą, gdyby nie ruszył na zwiedzanie miasta. Poszedł najpewniej do Galerii Uffizi, jednego z najstarszych i najsłynniejszych zbiorów malarstwa w Europie. Tam mógł zobaczyć obrazy takich mistrzów, jak Sandro Botticelli, Leonardo da Vinci czy Caravaggio. Już tam mogła uderzyć go mnogość arcydzieł.
Ale najważniejsze, jak się miało okazać, nastąpiło w Santa Croce, jednej ze słynnych florenckich świątyń, która – jak to bywa nie tylko we Włoszech – jest jednocześnie pełna skarbów sztuki.
Francesco Corsi, Widok na Florencję, połowa XIX w. Fot. Polona
Tajemnicza kaplica
Co się stało w Santa Croce? Stendhal, mówiąc najprościej, nie mógł znieść nadmiaru emocji na widok tego, co zobaczył. A widział w tej świątyni wspaniałe grobowce: Michała Anioła, Galileusza, Machiavellego ("to trochę zachęca, aby dać się pochować", notował z ironią w dzienniku). To nie sarkofagi jednak pokonały wrażliwego pisarza. Kumulacja nastąpiła w jednej z kaplic, do której Stendhal udał się z zakonnikiem.
W kaplicy Niccolinich, bo o niej mowa, znajdują się m.in. obrazy Volterrana, XVII-wiecznego włoskiego malarza. Dzieła te przedstawiają sybille (czyli wywodzące się z mitologii greckiej wieszczki, przepowiadające zazwyczaj sprawy dalekie od optymistycznych). Cztery sybillle Volterrana umieszczone zostały wysoko nad głową widza – Stendhal musiał zadrzeć głowę, by je zobaczyć.
Wtedy zaczęły się objawy.
Wnętrze kościoła Santa Croce we Florencji. Fot. Shutterstock
"Jeszczem nic tak pięknego nie widział"
Opis tego, co wówczas przeżył, Stendhal zawarł zarówno w swoim dzienniku, jak i w książce "Neapol i Florencja: podróż z Mediolanu do Reggio". Kilka spraw między tymi relacjami się różni, być może pisarz przerabiał literacko swoje doświadczenie. Ale skupmy się na najważniejszym.
Nagłe "natężenie emocji", bliskie ekstazie, gwałtownie przyspieszone bicie serca, osłabnięcie, zawroty głowy, stan bliski omdleniu. Mieszankę tego wszystkiego odczuł Stendhal w tej jednej z kaplic Santa Croce. Jakby tego było mało, służący pisarza namówił go jeszcze, by ten koniecznie zobaczył inny obraz. Chodziło o dzieło pędzla Agnolo Bronzina ukazujące zejście Chrystusa do otchłani.
"Jeszczem nic tak pięknego nie widział", notował po latach przygnieciony nadmiarem wrażeń Stendhal. A przecież, jak dodawał, był wówczas śmiertelnie zmęczony podróżą, burzliwą Florencją, nowymi butami, które go niemiłosiernie uciskały. Moc rażenia sztuki jednak była ponad te prozaiczne sprawy.
Italia, czyli szczęście
Dla zrozumienia wyżej opisanego zdarzenia ważnych jest kilka kontekstów. Po pierwsze, Włochy już od XVI wieku były pierwszym i kanonicznym celem podróży wykształconych Europejczyków. Italia zaczęła być mitem, który pozostał żywotny do dziś: przestrzenią idealnego połączenia sztuki i krajobrazu, światem naznaczonym antyczną i chrześcijańską przeszłością, krainą słońca, muzyki i miłości.
Po drugie, Florencja to wyjątkowe włoskie miasto, mimo ostrej konkurencji innych miejsc na Półwyspie Apenińskim, również pełnych skarbów sztuki. Do Florencji – klejnocie Italii, kolebce renesansu – turysta jedzie ze świadomością, że czeka go tu nadmiar estetycznych wrażeń i nagłe uderzenia piękna.
Po trzecie wreszcie, Stendhal był zakochany we Włoszech, spędził tu szmat życia, była to jego duchowa ojczyzna. I, jak to bywa z zakochanymi, reagował gwałtownie na widok obiektu swoich uczyć.
Ale to wszystko, co wówczas spotkało tego francuskiego pisarza, mogło zamienić się w mało znaczący epizod w biografii nadwrażliwego twórcy. Pamiętaliby o tym miłośnicy i znawcy literatury. Mogłoby to się wydarzyć, gdyby nie Graziella Magherini, florencka lekarka psychiatra, która pod koniec lat 70. XX wieku zaczęła zwracać uwagę na swoiste objawy u niektórych turystów.
Ponte Vecchio nad rzeką Arno we Florencji. Fot. Shutterstock
Pokój z (niebezpiecznym) widokiem
Swoje obserwacje Graziella Magherini zawdzięczała pracy w szpitalu Santa Maria Nuova we Florencji – a opisała je w książce zatytułowanej właśnie "La Sindrome di Stendhal". Okazało się, podkreślała lekarka, że wśród odwiedzających Florencję znaleźć można przypadki tych, którzy w zetknięciu z tym miastem-muzeum mieli podobne objawy, co Stendhal.
Choćby pewien młody malarz z Pragi. Po wyjściu z kaplicy Brancaccich (w kościele Santa Maria del Carmine we Florencji) po obejrzeniu tam wczesnorenesansowych fresków Masaccia przeżył takie "uniesienie", takie "odrealnienie", że obawiał się, iż zaraz umrze.
Innego turystę ogarnęło poczucie na kształt "szaleństwa", kiedy poszedł do Galerii Ufizzi i stanął przed "Bachusem" – malowidłem z 1596 roku mistrza Caravaggia. Z kolei pewna mieszkanka Nowego Jorku miała tak piękny widok z hotelowego okna (na przepływającą przez Florencję rzekę Arno, wspaniałe mosty z niezwykłym Ponte Vecchio na czele), że ponoć z tego powodu jest kondycja psychiczna uległa szybko gwałtownemu pogorszeniu.
Były też odnotowywane inne przypadki. Choćby 72-letniego artysty, który po latach oczekiwania przyjechał do swojej ukochanej, nieznanej dotychczas bezpośrednio Florencji. Kiedy stał na Ponte Vecchio, a do tego miejsca być może tęsknił najbardziej, doznał ataku paniki, stracił orientację w terenie. Wszystko to, jak pokazał czas, było początkiem stanu przejściowej psychozy.
Jeden z ostatnich przypadków, który media połączyły z syndromem Stendhala, miał miejsce kilka lat temu. Pewien admirator malarstwa, stojąc przed obrazem Sandro Botticellego "Narodziny Wenus" (znowu w Galerii Uffizi!) doznał ataku serca.
Turyści przy "Narodzinach Wenus" Sandra Botticellego, Galeria Uffizi, Florencja. Fot. Shutterstock
Paryż też bywa zawodny
Rzecz jasna mury Florencji nie kryją w sobie nic szczególnie niebezpiecznego, co zagrażałby zdrowiu psychicznemu milionów ją odwiedzających. Syndrom Stendhala nie został ujęty w klasyfikacji zaburzeń psychicznych sygnowanej przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne. Ale objawy towarzyszące temu syndromowi – z najczęstszych: przyspieszenie akcji serca, zawroty głowy, omdlenia – były i są odnotowywane przez znawców.
Na przyczynę tego stanu składa się oczywiście cały splot uwarunkowań. Od tak prozaicznych, jak zmęczenie i stres wywołane podróżą, jet lag (rozregulowanie rytmu dobowego przez zmianę stref czasowych), brak ochrony przez ostrym słońcem Południa – po te głębsze, psychogenne, związane z wrażliwością, odpornością na emocje.
Bo przecież, upraszczając nieco, syndrom Stendhala można by sprowadzić do szoku czy psychicznego wstrząsu objawiającego się somatycznie. Zatem może i problemu turystycznego ("artystycznego") przebodźcowania, "przeładowania", zbyt intensywnego przeżywania tego, co widzimy. Co tak bardzo chcieliśmy całe życie zobaczyć.
Nieprzypadkowo wielu z doświadczających tego syndromu należało do turystów świadomych, znających już wcześniej obiekt swoich turystycznych westchnień, tęskniących za nim. Kiedy więc dochodzi do konfrontacji oczekiwań czy wyobrażeń z rzeczywistością – można zostać ugodzony wzruszeniem czy po prostu pięknem.
Można też zostać boleśnie zawiedziony – dlatego za jedną z odmian syndromu Stendhala niektórzy uznają syndrom paryski. A ten bierze się z trudnego dla niektórych odkrycia, że Paryż wymarzony, wyidealizowany na wszelkie sposoby różni się od Paryża z krwi i kości.
"Zostanie pani zjedzona"
Historia kultury wymienia oprócz Stendhala również inne wielkie nazwiska, z którymi wiązać można kwestię "zbyt intensywnego" doświadczania dzieł sztuki. Na widok "Chrystusa w grobie" Hansa Holbeina młodszego Fiodor Dostojewski ponoć tak się przejął, że jego żona obawiała się nawet, iż dostanie ataku epilepsji. Inna historia spotkała Carla Gustava Junga. Ten słynny szwajcarski psychiatra, będąc już w podeszłym wieku, chciał w końcu pojechać do Rzymu. Ale być może "rozgorączkowanie" podróżą do ważnego dla siebie, znanego z wyobrażeń miejsca spowodowało, że Jung zemdlał przy kupowaniu biletu. I tak wyjazd do Wiecznego Miasta nie doszedł do skutku.
Tak czy inaczej, nawet jeśli nie znajdujemy się w grupie osób, dla których sprawy sztuki są kwestiami życia i śmierci – powinniśmy pamiętać o podstawowych zasadach "zrównoważonego podróżowania". Chodzić po słonecznej Florencji nie tylko z nakryciem głowy, ale i z głową wolną od "turystycznych obowiązków" zobaczenia jak najwięcej, jak najdokładniej. Bez zbyt wygórowanych oczekiwań, list do odhaczenia, arcydzieł do obfotografowania.
Widok na Florencję. Fot. Shutterstock
W zetknięciu z Włochami, ale i ze wszystkimi mekkami turystów, pewnie warto pamiętać o ostrzeżeniu, które pisarz Kazimierz Brandys umieścił w swoich "Listach do Pani Z." (dotyczących właśnie podróży do Italii). "Jeśli nie zastosuje pani żadnych środków obronnych", radził nadawca tytułowych listów, "i porwie się na szaleńczą decyzję obejrzenia wszystkiego – wówczas kościoły i galerie, freski i pałace, rzeźby, witraże i fontanny, cały ów dorobek, który miała pani skonsumować w ciągu tygodnia, skonsumuje panią i to w ciągu trzech dni. Zostanie pani zjedzona".
W innym miejscu książki Kazimierza Brandysa pada bardziej skondensowana rada dla zachłannych turystów: "podziwiać, żałować i uciekać".
***
Czytaj także:
***
Witold Gombrowicz, co akurat pasuje do tego rozbijającego zastane formy pisarza, zwierzał się przy okazji Rzymu czy Paryża, że nie znosi muzeów, bo przyprawiają go swoim nadmiarem wrażeń o ból głowy. Taka postawa z pewnością chroni od syndromu Stendhala. Wspomniany tu już Kazimierz Brandys również zalecał dla wrażliwych podróżnych dystans. "Jedyną przyzwoitą reakcją", pisał o Rzymie, na "atak największych wspomnień ludzkości", byłby jakiś epileptyczny wybuch "podziwu i grozy". Tymczasem, dodawał, człowiek myśli, gdzie by tu zjeść obiad...
Może to pomieszanie zachwytu i codzienności to najlepszy przepis na turystyczne doświadczanie. Bo nawet bez zobaczenia wszystkich 45 sal Galerii Uffizi Florencja, jak każde miejsce, które uosabia piękno, i tak będzie dla odwiedzającego niezapomnianym darem.
jp
Źródła: Stendhal, "Dziennik", tł. Felicja Śniatecka-Wowerowa, Warszawa 1973; Joanna Ugniewska, "Podróżować, pisać", Warszawa 2011; Antonio Tabucchi, "Podróże i inne podróże", tł. Joanna Ugniewska, Warszawa 2012; Kazimierz Brandys, "Listy do pani Z. Wspomnienia z teraźniejszości 1957-1958", Warszawa 1960, Iain Bamforth, "Stendhal's Syndrome", "British Journal of General Practice", 2010; Marinho G., Peta J., Pereira J., Marguilho M., "Stendhal syndrome: Can art make you ill?", "European Psychiatry", 2021/64.