Okolice Mukaczowa (Zachodnia Ukraina)
12 października 1968
Nasze dywizje opuszczając Czechosłowację wyglądały jak uchodzące przed pościgiem niedobitki pokonanej armii. Żałość brała na widok nie kończących się kolumn brudnych czołgów, wyniszczonych barbarzyńską eksploatacją i wielomiesięcznym brakiem obsługi technicznej. Nasze pułki też się przerzedziły. Jeszcze w Czechosłowacji wiele plutonów i kompanii przeformowano na bataliony wspomagania i odesłano wprost nad granicę chińską. Wielu żołnierzy przedterminowo odsyłano do domów. W niejednym czołgu z całej załogi został tylko kierowca, i tyle.
Ojczyzna witała nas fanfarami, po czym rozmieszczała całymi pułkami za kolczastymi drutami. Kwarantanna! Mieli nas za zadżumionych. Jacyś obcy inżynierowie pobieżnie sprawdzali sprzęt bojowy i oceniali naprędce: do przeglądu... remont kapitalny... kasacja... kasacja... kasacja...
Nas równie pobieżnie badali lekarze: zdolny do służby... zdolny... zdolny... Jeszcze inni gorączkowo grzebali w naszych aktach i wydawali błyskawiczne decyzje: granica chińska... granica chińska... granica chińska...
Rytm ten niespodziewanie uległ zakłóceniu. Nasz przetrzebiony pułk ustawiono w poprzek leśnej przecinki, stanowiącej główną drogę dojazdową do naszego łagru-obozowiska. Szef sztabu pułku od niechcenia odczytał szereg rozkazów Ministerstwa Obrony, dowódcy okręgu wojskowego i dowódcy armii. Nagle, jak spod ziemi, zjawiła się straż i postawiła przed frontem pułku jakiegoś chłopaka. Wyglądał na dwadzieścia lat. Zdumiało mnie to, że był bosy. Tamta jesień w Karpatach była co prawda wyjątkowo ciepła, ale co jesień, to jesień. A on bez butów.
Trudno było z wyglądu odgadnąć, czy to żołnierz. Miał na sobie wojskowe spodnie, ale zamiast polowej bluzy nosił chłopską koszulę. Stał profilem do nas i mrugał oczami krótkowidza, patrząc w dal, na odległe błękitne szczyty Karpat. W lewej ręce trzymał żołnierską menażkę, prawą zaś przyciskał do piersi małe zawiniątko w szmatce, najwidoczniej bardzo dla niego cenne.
Szef sztabu głośno i dobitnie odczytał z kartki niesławną historię naszego bohatera. Do wojska powołano go przed rokiem. Podczas przygotowań do wyzwalania Czechosłowacji postanowił wykorzystać sytuację do ucieczki na Zachód. Jednakże w wyniku rozlicznych przetasowań trafił do jednej z "dzikich dywizji", które do Czechosłowacji nie wjechały. Wówczas to, z automatem w garści, udał się w góry. Kilkakrotnie usiłował przedrzeć się przez granicę. W górach spędził trzy miesiące, ale głód wypędził go z lasu i sam z własnej woli oddał się w ręce władz. Teraz ma ponieść karę. W czasach pokoju takim jak on karę wymierza się w odosobnieniu. Ponieważ jednak byliśmy w stanie wojny, a dywizja winowajcy dawno została rozwiązana, miał zostać ukarany przed frontem naszego pułku.
Kiedy szef sztabu kończył czytanie wyroku, do dezertera od tyłu zbliżył się kat - niewysoki, krępy major KGB. Krótkie cholewki wygodnych butów opinały tłuste łydki.
Nigdy nie widziałem, jak wymierza się karę śmierci. Wyobrażałem to sobie zupełnie inaczej. Ciemna cela, warstwa trocin na ziemi, mroczne arkady, promyk światła. W rzeczywistości jest inaczej: leśna przecinka, pokryta wspaniałym dywanem purpurowych liści, złociste pajęczyny, krystaliczny odgłos wodospadu i nieogarnione leśne połacie, zalane jesiennym słońcem.
Akcja rozwijała się przed nami jak na scenie, kiedy widownia zagryza wargi, wciska się w oparcia foteli i w milczeniu ogląda, jak śmierć wolnymi krokami zachodzi wybraną ofiarę od tyłu. Wszyscy ją widzą doskonale. Z wyjątkiem tego, który ma umrzeć.
Ktoś powiedział, że człowiek zawsze czuje bliską śmierć, ale to chyba nieprawda. Ten żołnierz nie czuł niczego. Stał równie spokojnie jak przed chwilą; słuchał, a może i nie słuchał, słów wyroku. Jedno było oczywiste - nie podejrzewał, że może dostać kaesa. A już przez myśl mu nie przeszło, że wyrok zostanie wykonany natychmiast po ogłoszeniu.
Dzisiaj, po latach, mógłbym przypisać sobie jakieś szlachetne emocje, które mną wtedy targały, ale tak naprawdę nie czułem nic. Stałem i, jak setki innych, patrzyłem na żołnierza i czającego się za nim kata. Zastanawiałem się, czy żołnierz się odwróci i czy kat wystrzeli natychmiast, czy nie.
Szef sztabu zaczerpnął powietrza, po czym dobitnie i uroczyście, jakby czytał komunikat rządowy o wystrzeleniu pierwszego kosmonauty, wyrecytował końcową kwestię:
- W IMIENIU ZWIĄZKU...
Kat gładko i bezgłośnie zarepetował broń...
- SOCJALISTYCZNYCH...
Zwinnie jak kot, major KGB zbliżył się jeszcze o dwa kroki i stanął w rozkroku, dla lepszej równowagi. Był teraz metr za nieszczęśnikiem. Zdawało się, że skazany musi słyszeć jego oddech. Lecz ten nadal niczego nie przeczuwał...
- REPUBLIK...
Kat wyciągnął do przodu prawą rękę tak, że muszka pistoletu dotykała niemal karku żołnierza...
- RADZIECKICH...
Lewą ręką kat ścisnął przegub prawej, aby trzymać pistolet w bezruchu...
- SKAZAŁ...
Złowieszczy trzask pojedynczego wystrzału smagnął mnie jak biczem po plecach. Skuliłem się. Zacisnąłem powieki jak z nieznośnego bólu, ale zaraz znów otworzyłem.
Martwy żołnierz gwałtownie wyrzucił obie ręce nad głowę i wykonując ostatni w swoim życiu niewiarygodny skok wzwyż, jakby chcąc chwycić się chmur, odrzucił głowę do tyłu, jak nigdy nie zrobi tego żywy człowiek. Echo wystrzału potoczyło się wolno w głąb lasu, przechodząc w dziwaczne ujadanie.
Ciało żołnierza opadało powoli, jak liść klonu w bezwietrzny, jesienny dzień. Równie nieśpiesznie kat odsunął się w bok, ustępując miejsca padającym zwłokom.
- ...NA KARĘ ŚMIERCI.
Kat sprawnie wyciągnął magazynek z pistoletu i jednym szarpnięciem wyrzucił z komory drugi, niepotrzebny już nabój. Do martwego zbliżyło się pięciu żołnierzy z łopatami i płachtą brezentu.
Żołnierz leżał u naszych stóp, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w bezkres nieba.
(wyd. Rebis)