Nie ma się więc co dziwić, że niedługo po tym ECM wydał "Carta de Amor” nagranie dokumentujące intrygujący występ trzech wielkich, równoprawnych artystów: saksofonisty Jana Garbarka, basisty Charliego Haydena i gitarzysty Egiberto Gismontiego. Ich prawie 110 minutowe spotkanie to rzucenie się raz po raz w dynamiczne pościgi, spuszczanie ze smyczy saksofonu altowego Garbarka, a innym razem ciche, nastrojowe, balladowe rozmowy muzyków o niebagatelnej wrażliwości. Ten drugi nastrój, generowany przez Gismontiego to coś, co może zaskoczyć miłośników gry norweskiego saksofonisty. Każdy z muzyków ciągnie kolegów w swoją stronę, próbuje przekonać ich do uległości. Muzyka jest jednak spójna, przepełniona wirtuozerią, ale i głęboką harmonią.
Perkusista Manu Katche, człowiek, który grywał zarówno z Garbarkiem i Hancockiem, jak i ze Stingiem czy Peterem Gabrielem, wciąż wędruje gdzieś pomiędzy jazzem, delikatnym rockiem, etnicznymi inklinacjami, a także groovem. Francuski muzyk lubi zmieniać otoczenie, a także ludzi, z którymi pracuje przy kolejnych albumach. Na "Manu Katche” znajdziemy mocno oddziaływującego na elektryczne, przestrzenne brzmienie albumu trębacza Nilsa Pettera Molværa. Niestety, na niewiele się to zdaje, płyta jest bowiem przewidywalna i może się okazać zbyt schematyczna, nawet dla przeciętnego miłośnika współczesnego jazzu. Oj, daleko jej do spotkania Garbarka ze Stańką zarejestrowanego na „Neighbourhood”. A przecież wtedy pomysłodawcą i „dyrygentem” był właśnie Katche.
Jeśliby przedstawić ranking najcichszych płyt ECM, a może i współczesnego jazzu w ogóle, to zapewne krążek „Dream Logic” znakomitego norweskiego gitarzysty Eivind Aarset będzie w czołówce. Z kim nie było mu dane grać do tej pory… u kogo by się nie pojawiał w zespole, czy u Arilda Andersena, Andy’ego Shepparda, Marilyn Mazur, Nilsa Pettera Molvaera, wszędzie pozostawia mocną pieczątkę ze swoim nazwiskiem. „Dream Logic” to jego debiut jako lidera dla ECM. Wraz z odpowiedzialnym za sample i laptopy Janem Bangiem, gitarzysta tworzy ciche, przyjemne, choć po dziesięciu minutach niezwykle nużące tło. Szkoda, że nie znalazł się ktoś, kto spytałby się go, czy kołysanka to rzeczywiście to, na co liczą jego fani.
Kolejne pianistyczne trio… i znów ciężko odróżnić „Equilibrium” od wielu innych, dobrych, ale niewyróżniających się zbytnio krążków tworzących mainstream ECM-u. Dla niemiecko-amerykańsko-hiszpańskiego tria dowodzonego przez utalentowanego pianistę Benedikta Jahnela ten krążek to debiut. O tyle udany, że nie można się przyczepić i doszukiwać się niedociągnięć, czy braku pomysłu na projekt. Ale im dłużej słucha się albumów nagrywanych przez fortepianowe trio, tym większe ogarnia mnie przekonanie, że stylistyka ta pomału się wyczerpuje, przynajmniej jeśli chodzi o innowacyjność. Pomimo tego, Jahnel, którego kojarzę z grupą Cyminology i współpracą choćby z Wolfgangiem Muthspielem, Davem Liebmanem i Johnem Abercrombie, potrafi komponować, organizować grę zespołu, sam też jest utalentowanym pianistą. Dlatego warto zapoznać się z jego pracą.
Swoją renomę na odmienności i poszukiwaniu oryginalnych brzmień już lata temu zdobył szwajcarski improwizator Nik Bartsch. Hermetyczne struktury, transowy klimat – pianista wciąż pozostaje pod wpływem japońskiej tradycji, afrykańskiej rytmiki i minimalizmu kojarzonego ze Stevem Reichem. Pod tym względem niewiele się zmienia na najnowszym, dwupłytowym wydawnictwem „Live” jego Ronina. Materiał można potraktować jako artystyczne podsumowanie i polecić przede wszystkim dla tym, którzy do tej pory nie znali twórczości tego muzyka. Jest to rejestracja koncertów jego ekipy w Niemczech, Austrii, Holandii, Anglii oraz Japonii. Nagranie zamyka też pewien etap działalności zespołu, gdyż na miejscu basisty Bjorna Meyera na Modul 55 słyszymy Thomy Jordi 'ego.
Nowy skład, nowe możliwości, nowa droga. W wypadku utytułowanego klarnecisty – Louisa Sclavisa – nie jest ona wcale na tyle odmienna, by mówić o wejściu na kolejny poziom lub porzuceniu dotychczasowych fascynacji. Ale na najnowszym krążku „Sources” widać, że muzyk wszedł w pewien zakręt, który ma go poprowadzić w nowe strony. Widocznie dotychczasowa formuła uległa już wyczerpaniu i przyszedł czas, by zrobić coś innego. Jego dotychczasowe znakomite trio zapamiętam jako zespół odkrywający uroki muzyki etnicznej, bardzo często afrykańskiej i współczesnej kameralistyki. Ten etap już został zamknięty, a na miejsce poprzednich partnerów usłyszymy Benjamina Moussaya na instrumentach klawiszowych oraz Gellesa Coronado na gitarze. I to jest duża zmiana, obaj muzycy stanowią nie tylko dopełnienie Sclavisa, ale nieraz wychodzą na pierwszy plan i wskazują kierunki. Bez dwóch zdań, obok niefortepianowego tria Frissell-Motion-Lovano zespół Sclavisa wyznacza dziś nową jakość improwizacji i ekspresyjności.
Enrico Rava, utytułowany europejski trębacz, muzyk, który od wielu lat dowodzi swojej klasy – tym razem mocno mnie zaskoczył. Jego „Rava on the Dance Floor” mocno odróżnia się od ostatnich nagrań - wyciszonych, pełnych zadumy i klasy. Teraz nadszedł dla niego czas karnawału, wraz z dużym zespołem Rava wychodzi na scenę i świetnie się bawi przy muzyce Michaela Jacksona. To właśnie śmierć gwiazdy popu sprawiła, że trębacz zwrócił uwagę na jego twórczość i… zachwycił się nią. A że jest muzykiem, który z nie jednego pieca jadł, to postanowił ulepić utwory Jacksona po swojemu. Na krażku znajdziemy taki hiciory jak: „Thriller”, “Smooth Criminal”, “Blood on the Dance Floor” – wszystko podane w energetyczny, wyskokowy sposób, pełen pastiszu, groteski, nieraz kiczu. Odwołania do późnego Milesa czy Brecker Brothers są jak najbardziej na miejscu.
Mieczysław Burski