W zeszły piątek ukazała się "Back in Town" - pierwszy od 11 lat album sygnowany wyłącznie nazwiskiem Johna Portera. Co ciekawe, artysta nagrał nowe dzieło na Wyspach. To swego rodzaju powrót dla Walijczyka, który już w drugiej połowie lat 70. związał losy z Polską. I szybko stał się jedną z centralnych postaci nowej fali nadwiślańskiego rocka. Z Korą i Markiem Jackowskim współtworzył pierwszy skład Maanamu. Gdy słynna para nie dotarła na umówiony koncert, powołał do życia ad hoc autorski Porter Band, działający z przerwami kolejne dwie dekady.
Dlaczego Porter wrócił po ćwierćwieczu do Londynu? Przyczyny okazują się dosyć prozaiczne. - Bardzo chciałem nagrać "Back in Town" staroświeckimi analogowymi metodami. Na Wsypach okazało się to nie tylko łatwiejsze, lecz także cztery razy tańsze niż w Polsce! - twierdzi Porter. Jego nowa płyta, wyprodukowana przez cenionego w Wielkiej Brytanii Philla Browna, zarejestrowana została w niecałe dwa tygodnie, a większość utworów nagrano "na setkę".
Aby poznać szczegóły powstawania "Back in Town" oraz dowiedzieć się, co jadał Adolf Hitler, dlaczego kobiety są złe i co łączy Portera z Davidem Eugenem Edwardsem, wystarczy kliknąć ikonę dźwięku "Polska nostalgia walijskiego kowboja" w boksie "Posłuchaj" po prawej stronie.