Leszek Możdżer "Kaczmarek by Możdżer", Universal Music Polska 2010
Ponad dziesięć lat minęło od czasu wydania przez Leszka Możdżera płyty "10 łatwych utworów na fortepian" zainspirowanej twórczością Zbigniewa Preisnera, trochę mniej upłynęło od nawiązania współpracy z Janem Kaczmarkiem. "Frank & Roxanne" - to ten utwór wykonany przez naszego najlepszego jazzowego pianistę stanowił preludium do kolejnych wspólnych projektów. Ich przeglądem, starannie wyselekcjonowanym zbiorem, jest zestaw dwudziestu jeden improwizacji na tematy utworów nagrodzonego Oscarem polskiego kompozytora. "Trzeci cud" "Niewierna" "Stracone dusze", "Marzyciel", a także mniej znane "Evening" i "Hachi" – to tylko kilka filmów, z których muzykę tutaj znajdziemy. Samotny fortepian, zdolny pianista i improwizacje: pełne zwiewności i delikatnych ozdobników. Słyszymy tu stylistykę francuskich mistrzów: Ravela i Debussyego, trochę Bacha, melancholię i roztargnienie romantyków: Liszta i Chopina. Muzyka melodyjna, chwilami drażni monotonią, skryta, nie raz bywa ascetyczna, minimalistyczna. Pianista czeka na odpowiedni moment, by wzmocnić przekaz, ale nie wychodzi powyżej pewnego progu, co może trochę dziwić, gdyż od czasu do czasu przydałoby się porządniej uderzyć w klawisze, panie Leszku.
(Olga Spasojewska)
Piotr Wyleżoł Quintet "Live", Fonografika 2010
Już samo zerknięcie na okładkę płyty – na muzyków, których zaprosił do współpracy Piotr Wyleżoł, sprawia, że nasze przypuszczenie, iż będziemy mieć do czynienia ze świetnym mainstreamem, graniczy z pewnością. Obok pianisty występuje saksofonista Adam Pierończyk, czeski gitarzysta David Doruzka, Krzysztof Dziedzic na perkusji i Adam Kowalewski na kontrabasie. Pięciu muzyków, z których obok lidera dwaj pierwsi zapisują się także jako kompozytorzy, spotyka się w takim zestawieniu po raz pierwszy i dzieli pomiędzy sobą muzyczną wiedzą i doświadczeniem. Sam Wyleżoł przyzwyczaił nas ostatnimi laty do grania w trio, w takim układzie osiągnął bardzo wiele i wydał trzy płyty. Powiększenie zespołu sprawiło, że on sam zszedł odrobinę na drugi plan, pozostawiając miejsce przede wszystkim Pierończykowi i Doruzce. Jego "pięć" minut to przede wszystkim wstawki z udziałem kontrabasu i perkusji – czyli to w czym czuje się najlepiej. Dynamika utworów oparta jest jednak na linii przewodniej saksofonu i gitary, ich długich solach, dialogach i rozmijaniu się tych dwóch instrumentów. Nie ma tu zbytniego pośpiechu, tempo średnie, momentami siada, byśmy mogli na chwilę odetchnąć, wsłuchać się w delikatne pociągnięcia strun lub lekkiego dotyku klawiszy. Choć od czasu do czasu nasz czołowy saksofonista drapieżnie przyspiesza, czemu towarzyszą iskry, to jednak większą żywiołowość i energię prezentuje zdecydowanie na swojej ostatniej autorskiej płycie. Ciekawa produkcja, bez wydziwiania, niezbyt odkrywcza, choć dająca wiele satysfakcji.
(Mieczysław Burski)
New Trio "Simultaneous Abstractions", Tokarnia 2010
New Trio – co to za mało oryginalny pomysł na nazwę zespołu, no sami Państwo powiedzcie? Zapewne kolejny zespół stworzony przez pianistę uzupełnionego przez kontrabas i perkusję. Czyli powtórka z rozrywki. A jednak, krążek jest inny. Nawet bardzo. Po pierwsze, już same instrumenty, organy Hammonda, skrzypce i perkusja - tworzą trio o nowych możliwościach. Od czasu do czasu wychodzą takie "dziwactwa". To dobrze. A jeszcze lepiej, że firmuje je dwóch braci Smoczyńskich, którzy do wspólnego muzykowania zaprosili rosyjskiego perkusistę Alexandra Zingera. W większości własne kompozycje i piękna "Naima" Coltrane’a. Wirtuozerska gra na skrzypcach Mateusza cieszy tym bardziej, że jest to człowiek, który jako jedyny w naszym kraju może stanąć do rywalizacji z Nigelem Kennedym. A gra Jana o całą długość dystansuje Karolaka. Pomysłowość, wykorzystywanie różnorodnych środków stylistycznych, wymiany, muzyczne rozmowy, długie, pokręcone solówki, dużo energii, momenty drapieżne i od czasu do czasu stonowane. Plus ciekawa, choć zbyt zachowawcza gra rosyjskiego gościa. Jeśli tak ma wyglądać gra New trio to rzeczywiście, nazwa wcale nie jest tak mało adekwatna jak mi się wydawało na samym początku.
(Mieczysław Burski)
Nils Landgren "Funk for live", ACT 2010
Słuchając najnowszej płyty wydanej przez Nilsa Landgrena ciężko nie zadziwić się nad tym, że jej autor jest Skandynawem. W gruncie rzeczy, szwedzki puzonista gra i śpiewa tak, jakby całe życie dorastał w funkowym, soulowym, afroamerykańskim otoczeniu. Jego ośmioosobowy zespół, który słyszymy na "Funk for live", to w rzeczywistości mała orkiestra, gdzie na pierwszy plan wybijają się oprócz wokali, a śpiewają praktycznie wszyscy, Sebastian Studnitzky, grający na klawiszach z pasją Jimmy’ego Smitha i sekcja dęciaków. Melodyjne rytmy, optymizm, energia, to wszystko zachęca do tańca, a przynajmniej do przyjemnego "gibania się". Lider komponuje utwory miłe dla ucha, ale raczej jednostajne, co narzuca ich jeden, najprostszy odbiór. Pojedyncze sola nie wychodzą jednak poza proste, szablonowe odgrywanie melodii, choć duża ilość instrumentów i ich wymienność sprawiają, że nie jest to płyta "grana na lidera". Landgren nie stawia sobie zbyt wysoko poprzeczki, dlatego drogi słuchaczu nie znajdziesz, niestety, na "Funk for live" niczego nowego w stosunku do poprzednich płyt tego artysty. To co zachęca do włączenia po raz kolejny albumu, to bezpretensjonalność, prosta, naturalna radość grania. Warto też zaznaczyć, że jedno euro od każdej płyty wydawca przeznacza na międzynarodową organizację "Lekarze bez Granic".
(Olga Spasojewska)