Zgadzam się z gdzieniegdzie lansowaną tezą, że podczas minionych 12 miesięcy pojawiło się wiele zwiastunów tego, co nowa dekada w muzyce mogłaby przynieść. W dużym uproszczeniu i skrócie: dalsze przenikanie się komercyjnego popu z tym mniej mainstreamowym, pojawianie się muzyki klasycznej w głównym nurcie, reinterpretacje funku i soulu oraz narodziny nowych gatunków muzycznych np. chillwave'u (glo-fi, hypnagogic popu, jak kto woli). Wydawnictw powstałych w obrębie tego ostatniego trendu w ostatnim czasie mieliśmy aż nadto i zdaje się, że to właśnie te brzmienia zdominują przynajmniej pierwszą część roku 2010.
Nie zgłębiając się w gorące dyskusje, czy nazwa jest ładna/ śmieszna/ poważna, istnienie zjawiska jest faktem. Czekając na pierwsze i być może najdoskonalej definiujące cały nurt, wydawnictwo Chaza Bundicka pod szyldem Toro Y Moi, wróćmy na chwilę do roku poprzedniego i dwóch krótkich płyt niejakiego Ernesta Greene, dobrego kolegi Chaza zresztą.
Greene chowa się za nazwą Washed Out i obie jego zeszłoroczne EPki są doskonałym wprowadzeniem do leniwego świata chillwave'u. Obie są do siebie dość podobne, choć trochę inne. Pierwsza przypomina tęsknotę za czasami dzieciństwa, na której opierał się jeden z high lightow roku 2008, płyta M83 "Saturdays=Youth". W swoich najlepszym momentach. "Life Of Pleasure EP" to esencja brzmienia, ukrywającego się pod określeniem sypialniany pop, ewidentnie mającego swoje korzenie w shoegaze'ie czy dream popie. Dużo tu lejącego się, downtempowego disco. Zamysł niemalże każdej kompozycji bazuje na zapętlaniu chwytliwego beatu, stworzonego lub przetworzonego z pomocą dwóch sprzętów: laptopa i syntezatora. W tym tkwi bowiem sedno chillwave'u – to nurt z cyklu DIY. Ernest Greene tworzył zupełnie hobbistycznie niepozorną muzykę w zaciszu własnych czterech ścian, upubliczniając ją jedynie w Internecie. Kiedy stał się obiektem niespodziewanego zainteresowania, zadeklarował nawet, że nie ma zamiaru grać swoich utworów na żywo. Słowa oczywiście nie dotrzymał.
Wakacyjny sukces "Life Of Pleasure [EP]" niespecjalnie dziwi, przecież plażowym klimatem przesiąknięte są wszystkie kompozycje na tym wydawnictwie. Ze szczególnym uwzględnieniem hipnotyzującego "Feel It All Around" i rześkiego "Get Up". I co z tego, że być może wszystkie te beaty wymyślił ktoś inny? W nagrodę bowiem od Greene'a dostaliśmy jeszcze "High Times [EP]". Tutaj niezobowiązujący bedroom pop zastępuje zdecydowanie zacniejszy koncept, a właściwie jego zarys. Właśnie na tej EPce spotyka się wymyślne, mgliste, genialne lo-fi spod znaku Ariela Pinka z układankami The Avalanches z początku dekady 00s ("Phone Call" w szczególności). Jednoznaczna inspiracja 80s-owym shoegaze'm ustępuje słodkiemu flirtowi z new-romantic w "Olivii", a nawet sięganiem po funkowo-soulowe patenty w "It's Kate's Birthday" i "Yeah". W sumie obie EPki Washed Out razem trwają niewiele ponad 35 minut, a ile się tu dzieje! "High Times [EP]" ma mocno szkicową formułę. Większość wybornych rozwiązań stanowi raczej zwiastun nieprzeciętnych pomysłów niż faktyczną ich realizację. Choć nawet te króciuteńkie, niedokończone utwory rozbrajają z siłą uderzenia podobną do tej z także skromnego debiutu The XX, mimo że muzycznie z Washed Out mają niewiele wspólnego.
Washed Out
fot. materiały promocyjne
Popularność chillwave'owych wykonawców, w dużej mierze projektów funkcjonujących na dalekim uboczu głównego nurtu, brzmiących, chałupniczo bierze się zapewne z potrzeby poszukiwania alternatywy dla alternatywy. Zauważmy bowiem, że chillwave jest w stu procentach gatunkiem-trendem powstałym w muzycznej blogosferze, społeczności Web 2.0, która go zdefiniowała, wykreowała, odkryła i dowartościowała konkretnych wykonawców. Tę zajawkę dopiero z czasem zaczęły podchwytywać popularne serwisy. Pragnienie uczestnictwa w czymś ważnym, nim to stanie się popularne i powszechne, wpędziła spontanicznie całą machinę w ruch.
W dodatku często za owym prymitywizmem i luzactwem brzmienia chillwave'owych wykonawców idzie ciekawa oferta stricte muzyczna. Łączy ona w sobie nostalgię za latami już minionymi (dekadą lat 80. i wczesnych lat 90., bo korzenie nurtu na bank tkwią w stylistyce shoegaze'u), intuicyjne podejście do tematu mash-upu, wakacyjny koncept (ziemia zaorana przez cały nurt muzyki balearycznej) i przede wszystkim znakomite wrażenie popowości całej sceny. Bo za tymi wszystkimi trzaskami, zakłóceniami i przesterami kryją się potężnie chwytliwe melodie, z ogromnym potencjałem, konceptualnym podejściem, nawet jeśli tylko niewyraźnie naszkicowanym.
Jedyny argument przeciw? Zbyt dużo repetycji względem innowacji, ale w sumie kto by się tym przejmował w czasach, kiedy kreatywne naśladownictwo stało się chlebem powszednim. Dayve Hawk i jego projekty Memory Tapes, Weird Tapes, Memory Cassette, Ernest Greene z Washed Out i Chaz Bundick z Toro Y Moi oraz zapewne rzesza innych (Alan Palomo z Vegi i Neon Indian, duet Small Black, a nawet radosne Delorean), biorąc nauki od najlepszych – Ariela Pinka, Bradforda Coxa, Portnera i Lennoxa, stanowią żywy dowód na to, że błyskotliwością i pomysłem można nadrobić wiele niedostatków: brak zaplecza studyjnego, wsparcia poważnego labela, chaotyczność, a nawet zaniechanie działań promocyjnych (choć tu akurat teorie bywają różne). Trzymajmy rękę na pulsie, tu się będzie działo coś wielkiego.
Kasia Wolanin