Raz na jakiś czas pojawiają się wykonawcy, którzy w niezwykle sympatyczny sposób odkurzają (dosłownie!) archaiczne brzmienia z czasów, kiedy telewizja z jednym kanałem była dobrem luksusowym, a o przenośnych, muzycznych gadżetach nikt nawet nie śnił. Pamiętacie dziewczyny z The Pipettes? Urocze trio z Wielkiej Brytanii zaczarowało wszystkich swoimi vintage’owymi, diabelnie chwytliwymi przebojami, potem znikając gdzieś bez śladu. Z singlami dziewczyn konkurować mógłby duet Lucky Soul, gdyby ich fantastyczny kawałek "Lips Are Unhappy" przysporzył im więcej popularności. Aktualnie obserwujemy też revival dźwięków lat 80., ale to przecież nie było znowu tak dawno. Zaskakujące jednak jest to, jak skądinąd jednowymiarowo współcześni wykonawcy traktują wielką spuściznę czasów bardzo zamierzchłych, skupiając się praktycznie tylko i wyłącznie na dziewczęcym popie z lat 60., dokonaniach legendarnego Phila Spectora czy niezapomnianych brzmieniach zespołów pokroju The Beatles czy The Beach Boys. A muzyka popularna zdaje się mieć zdecydowanie głębsze korzenie, o czym chyba nie zapomnieli polscy wykonawcy – Gaba Kulka i Konrad Kucz.
Gabrieli Kulki raczej nie trzeba bliżej przedstawiać. Nie wszyscy musieli poznać wokalistkę przy okazji płyty "Out" dwa lata temu, ale na poziomie tegorocznego "Hat, Rabbit" na jej nazwisko, chcąc, nie chcąc, natknął się prawie każdy przechodząc obok kiosku z kolorowymi magazynami, trafiając na dowolny program telewizji śniadaniowej czy włączając kilka ambitniejszych, rodzimych rozgłośni radiowych. Gaba Kulka wśród współczesnych, polskich wokalistek zyskała sobie rozgłos porównywalny z tym, który ma miejsce przy okazji każdej premiery płytowej Marysi Peszek, choć z racji talentu, songwriterskich umiejętności, kreatywności, świetnego wokalu i sympatycznej, scenicznej osobowości tym razem szum wokół polskiej wokalistki jest jak najbardziej uzasadniony. Mniej znaną połówką duetu Kucz/Kulka jest Konrad Kucz – człowiek z ogromnym dorobkiem na polu muzyki elektronicznej, chilloutu i ambientu, trochę niesprawiedliwie w masowej świadomości funkcjonujący głównie jako jeden z członku grupy Futro. Patrząc na dyskografię Kucza, nie sposób nie zauważyć, że chyba zawsze trochę ciągnęło go do mniejszych tudzież większych eksperymentów z brzmieniami z przeszłości.
Cały koncept "Sleepwalk" rozpoczął się ponoć od niewinnych eksperymentów ze starymi płytami i odgłosami zakurzonych taśm filmowych. A efekt? Jest znakomity. Album Kucza i Kulki to wspaniała wyprawa do czasów, gdy na kinowych ekranach oglądać można było fabuły takich reżyserów jak Ernst Lubitsch, Josef von Sternberg, Cecil B. DeMille, podziwiać aktorki kalibru Glorii Swanson i Mary Pickford, kiedy znakomitej rozrywki dostarczały wodewile, burleski i lekkie kabarety. To muzyka czerpiąca garściami z performance’ów Josephine Baker, piosenek Dietrich, Piaf i typowych, kawiarnianych szansonistek z czasów dwudziestolecia międzywojennego. To wspomnienie przebojów Sarah Vaughan, Nancy Sinatry, Patsy Cline, a także ich wspaniałych poprzedniczek pokroju Bessie Smith, Idy Cox, Clary Smith. Gaba Kulka i Konrad Kucz w żadnym momencie nie przesadzają z retro stylizacją. "Sleepwalk" przeszłością jest tylko niezobowiązująco zainspirowane, delikatnie natchnione. Cała płyta stanowi przede wszystkim wyborną wariację na temat dzisiaj już nieco zapomnianych, zakurzonych brzmień. Konrad Kucz imponuje nie lada wirtuozerią i kreatywnością, gdy przychodzi do samplowania przywodzących na myśl całkiem wiekowych dźwięków, a Gaba Kulka niezwykłą, piosenkarską wrażliwością. To nie jest bowiem ta sama wokalistka, którą znamy chociażby z jej solowego krążka "Hat, Rabbit". Na "Sleepwalk" Kulka zaskakuje spokojem, dostojnością, fantastycznym wyczuciem specyficznego klimatu, nie szarżuje, nie teatralizuje żadnych wyśpiewywanych przez siebie fraz, aż trudno uwierzyć, że to naprawdę ona.
Nie wiem, czy kiedykolwiek trafi nam się wydawnictwo podobne i równie udane co "Sleepwalk", więc bezwstydnie cieszmy się nim, bo naprawdę jest nad czym się "rozpływać". I nikogo, kto uznaje ten album za najlepszą, polska płytę tego roku, nie wypada oskarżać o przesadę. Co więcej, być może z tego typu opiniami sama bym się zgodziła.
Kasia Wolanin