Samolot, którym leciałem z Warszawy do Tel Awiwu był wypełniony zaledwie w 1/3. Zazwyczaj na tej trasie można spotkać pielgrzymki i wycieczki. Tym razem pasażerowie to głównie wracający do domu Izraelczycy oraz Polacy, pracujący w Izraelu. Na pokładzie była tylko jedna, kilkuosobowa grupa pielgrzymów. Nawet załoga samolotu była zdziwiona, że pasażerów jest aż tak mało.
Izraelskie ministerstwo turystyki od kilku dni zapewnia w komunikatach, że liczba turystów odwiedzających najważniejsze miejsca w Izraelu nie zmniejszyła się. Ale na lotnisku Ben Guriona w Tel Awiwie również widziałem pustki. Ludzie chyba jednak przestraszyli się tego, co dzieje się w Strefie Gazy mimo, że od Jerozolimy Gazę dzieli jakieś 40-50 kilometrów.
Będąc po południu w okolicach bramy damasceńskiej w Jerozolimie, usłyszałem syreny alarmowe. Zatłoczona arabska dzielnica zamarła. Ludzie wybiegali ze sklepów w których jeszcze przed chwilą tłoczyli się. Teraz spoglądali w niebo. Po kilku minutach syreny ustały, a wszyscy wrócili do swoich zajęć. Wschodnia Jerozolima znów była głośna, tłoczna i kolorowa.
Więcej wiadomości o konflikcie na Bliskim Wschodzie
Sytuacja taka jest dość absurdalna. Wszyscy stoją i wypatrują w niebo na którym nie widać nic. Nie słychać też świstu rakiet, towarzyszącego zazwyczaj pociskom krótkiego zasięgu, jakich doświadczałem w Iraku czy Afganistanie. Tu w Jerozolimie, nawet gdyby coś miało spaść nam na głowę, to na reakcję pozostaje zaledwie kilka sekund.
Okazało się potem, że wystrzelone z Gazy rakiety spadły na przedmieścia Jerozolimy, niedaleko Betlejem. Spadły w szczere pole i nikomu nie zrobiły krzywdy. Tym razem.
Wojciech Cegielski