Gdyby wypełnione marnością szuflady w lichym mieszkaniu państwa Bloomów na parterze kamienicy numer 7 przy Eccles Street w Dublinie były groteskowo wielkie, jak w krainie Liliputów wszystko, co zwyczajnie ludzkie, lub gdyby przeistoczyły się w niebotyczne szuflady majakliwego snu Leopolda Blooma, który zaraz zaśnie w pozycji embriona - zmieściłby się w nich też wielki niebieski bukłak z białą zakrętką, rozsuwana aluminiowa drabina, rdzewiejące taczki i płaszcze z ciemnego sztucznego futra. Może nawet cała nieogarniona reszta rumowiska rupieci z teatralnego seansu "Tu i teraz".
Jest druga w nocy z czwartku na piątek, z 16 na 17 czerwca 1904 roku po Chrystusie. Do końca opowieści Jamesa Joyce’a pozostał tylko epizod 18, monolog Molly Bloom – gigantyczny wodospad słów bez kropek i przecinków. Stefan Dedalus przed chwilą odszedł, Molly śpi syta bydlęcym grzesznym seksem z Boylanem, Leopold otwiera wpierw jedną, potem drugą szufladę. Widzi gruz marności.
Zeszyt w kolorowej okładce, rysunki w środku: głowa z 5 sterczącymi włosami, tęgi korpus z 3 wielkimi guzikami, trójkątna stopa. Wyblakłe fotografie. Kartka Bożonarodzeniowa. Okruch czerwonego laku. Resztki złoconych stalówek typu "J". Stara klepsydra, która odwracała piasek, który ją odwracał. Zapieczętowane proroctwo, skreślone przez Leopolda wieki temu. Bilet z kiermaszu. Dziecinny list. Broszka z kameą, własność zmarłej Ellen Bloom. Listy wystukane na maszynie. Wycinek z tygodnika Społeczeństwo Współczesne. Różowa wstążeczka, która ozdabiała jajko wielkanocne w roku 1899. Dwie prezerwatywy. Paczuszka: czerpane koperty i cienko liniowany papier listowy ze znakiem wodnym. Garść monet austro-węgierskich. Jeszcze coś? Jeszcze. Słabe szkło powiększające. 2 erotyczne pocztówki: seks oralny, seks analny. Wycinek prasowy z przepisem na odświeżanie starych brązowych butów. Jeszcze? Tak. Nie stemplowany znaczek bladoniebieski z okresu panowania królowej Wiktorii. Karta wymiarów Leopolda sporządzona przed, podczas i po 2 miesiącach ciągłego używania sprężyn do naciągania systemu Sandowa-Whiteleya. Jeszcze? Proszę bardzo. Prospekt Cudotwórcy, reklama największego, najwspanialszego lekarstwa świata na dolegliwości odbytnicy: „Goi i łagodzi podczas twego snu, w wypadku kłopotów z oddawaniem wiatrów wspomaga on naturę jak najpotężniej, zapewniając natychmiastową ulgę w wydalaniu gazów”. Dalej? Owszem. Świadectwo urodzenia Leopolda Blooma. Ubezpieczeniowa polisa w wysokości 500 funtów. Zaświadczenie o posiadaniu na własność 900 funtów w 4% kanadyjskich akcjach rządowych. Niewyraźny dagerotyp Rudolpha Viraga (ojciec Leopolda przed zmianą nazwiska na Bloom) i jego ojca Leopolda Viraga, wykonany w roku 1852 w atelier portretowym Stefana Viraga z Szesfehervar, Węgry. Starożytna księga Hagady, w którą wsunięte rogowe wypukłe okulary zaznaczają werset o dziękczynieniu w rytualnej modlitwie czasu Pessach. Koperta zaadresowana boleśnie: Do mojego drogiego syna, Leopolda. To nie wszystko? Nie wszystko. Ale mało zostało, prawie nic. Jeszcze tylko to ostatnie, po którym – kiedy wejdzie w życie - nic już nigdy nie zostaje. Pokwitowanie z Komitetu Cmentarzy Katolickich, dotyczące zakupionej kwatery grobowej.
Więc dawno temu, w środku napisanej przez Joyce’a nocy, Leopold Bloom, nim zaśnie, długo patrzy na ogrom marności, zastygłej na dnie szuflad. „Beznadziejna przeszłość. Groteskowa i tragiczna teraźniejszość. Żałosna przyszłość”. Kiedy już przejdą zawrotny labirynt akapitów Joyce’a - w trzech tych taktach ludzie mądrzy skraplają temat „Ulissesa”. Bądź mówią jeszcze krócej, prościej: „Bloom i los”. Tak. Dawno temu, w środku nocy, zanim położy się obok Molly, marząc o dwóch jajkach po wiedeńsku na śniadanie o poranku kolejnego dnia, żałosnego jak ten, który właśnie się kończy - Bloom długie minuty błądzi wzrokiem po odpadkach losu, jak przez godzin osiemnaście wędrował labiryntem Dublina. Podobnie błądziła w zeszłym tygodniu pewna kobieta w czerwonej sukni, lecz nie tylko wzrokiem. Błąkała się idąc i stojąc, błądziły jej bezradne gesty, jej zrezygnowane oczy, jej już na nic dobrego nie liczące westchnienia. Próbowała jakoś ocaleć na dnie kolosalnego rumowiska wszystkiego, próbowała znów przetrwać do jutra, kiedy jej bezradność powtórzy się kolejny raz, żeby powtarzać się dalej, do końca.
Tak zaczyna się „Tu i teraz” – niemy spektakl francuskiej grupy Compagnie L’Immédiat. Kobieta w czerwonej sukni idzie przez kolorowe ciemności gruzowiska tysiąca zbędnych, na zawsze zrezygnowanych rzeczy, z zegarmistrzowską precyzją usypanego na scenie. Ona i los. Ona i pewność, że choć nic nie da się zrobić – trzeba iść. Trzeba iść, trzeba patrzeć, trzeba być, choć z każdym krokiem gruzowisko obraca się w burdel coraz większy. Rozsypuje się kolumna tekturowych pudeł, same z siebie odrywają się kawałki ścian żałosnego pokoiku na dnie gruzowiska, spada odzież z wieszaków, przewracają się domowe sprzęty, wszystko - wielki niebieski bukłak z białą zakrętką, aluminiowa rozsuwana drabina i rdzewiejące taczki też - wszystko, ogrom wszystkiego idzie na rozkurz. A kiedy okutani płaszczami z ciemnego sztucznego futra strażnicy gruzowiska wymiotą gigantycznymi miotłami zrezygnowane rzeczy za kulisy – nie stanie się lżej. To, co się zjawi – szafa, stół, krzesło, biurko, coś tam jeszcze – będzie dla kobiety i dla kilku innych indywiduów tak samo bezlitosne. Nic nie da się zrobić, trzeba się poddać. Nawet marzyć, ba, nawet śnić o lataniu nie sposób. Kobieta pisze coś, siedząc za biurkiem. Naraz czuje, że wolna ręka jak by traci na wadze i zaczyna dryfować w powietrzu. Cudownie zdechło przyciąganie ziemskie? Dryfuje ręka, później noga, po chwili ciało całe traci na wadze, kobieta jest już na blacie, prawie nieważka. Oderwie się za sekundę, zniknie w przestworzach? Nie. Przyłażą strażnicy gruzowiska, kustosze jego ociężałych praw, i chwytają kobietę, która w ich okutanych ciemnym sztucznym futrem ramionach wijąc się nad ich głowami wygląda niczym postać bez litości ściągana na ziemię. Nie. Przyciąganie ziemskie nie zdechło. Koniec spektaklu? Skądże, lecz niech wystarczy tyle.
„Kobieta i los”. Co to właściwie znaczy? A fraza „Bloom i los”? Gdy człowiek bije pokłony bożkowi treści, i tylko temu bożkowi, gdy o dziele sztuki dywagując, z niepoczytalną radością oddaje cześć wyłącznie złotemu cielcowi fatalnego pytania „O czym to to jest?” i oznajmia, że „O losie człowieczym”, i nic więcej o dziele nie gada – to się cieszy, iż z elegancją oraz jakże mądrze odfajkował ciekawy problemat. Cieszy się i niestety nie pojmuje, że piejąc koturnowe słowo „los” – w istocie wypuszcza balon żałosny, który nie znaczy zupełnie nic, bo może znaczyć absolutnie wszystko. Skąd bierze się ta fatalna łatwizna „ideologicznego” perorowania o sztuce, ta biedna wiara, że sklecenie kilku zdań o treści, idei, przesłaniu – dotyka sedna, rozwiązuje zagadkę? Niepojęte. Skatalogowałem (trochę niedokładnie, niestety, lecz z racji objętości dokładnie się nie dało) zawartość szuflad Leopolda Blooma, skatalogowałem ją nie tylko dlatego, by nie musieć katalogować fantastycznego i fantastycznie precyzyjnego gruzowiska seansu „Tu i teraz”. Rzecz w tym, iż „treścią” szuflad Blooma nie są wypełniające ją przedmioty, lecz sposób ich sportretowania i forma ich rachowania. Identycznie z frazą „Bloom i los”. Dopiero gdy przebrnie się przez „Ulissesa”, przez tę zegarmistrzowską formę, falującą na ponad ośmiuset stronicach, dopiero wtedy „los” przestaje być pustym balonem i zaczyna nabierać ciała, zaczyna kusić wonią, barwami, smakami, fakturą, wagą wreszcie, słowem – zaczyna znaczyć naprawdę.
„Tu i teraz” było jednym z 12 przedstawień zorganizowanego w Krakowie przez Teatr Groteska Międzynarodowego Festiwalu Teatru Formy „Materia Prima”. Jest już po finale. Oczywiście, można się teraz spierać, co w tych prawie niemych dziełach tancerzy, akrobatów oraz innych kuglarzy ze wszystkich stron świata dobre było i dlaczego, co średnie i dlaczego, co zaś nieudane i dlaczego. Można się spierać, analizować, włos na czworo dzielić, jedno wszakże jest pewne. Gabriel Garcia Marquez (przywołuję go dla przykładu, można by przywołać innych, wielu, można by przywołać wszystkich poważnych) przez 17, tak, przez 17 długich lat zbierał ingrediencje do "Stu lat samotności". Po 17 latach jego szuflada była pełna, pękała od wszelakiej maści myśli, przeczuć, postaci, fabuł, przedmiotów i krajobrazów. Po 17 latach węszenia, dumania, dotykania miał cały ten fantastyczny gruz. Miał wszystko, lecz nie miał jednego. Nie wiedział – jak. Nie miał intonacji, nie słyszał brzęczenia formy. Nie pisał, bo nie wiedział, jak opowiadać, a nie co opowiadać. Mając wszystko – w istocie nie miał nic. Owszem, zaczął wreszcie. Zaczął, gdy usłyszał formę. Otóż, jest pewne, że w zaproszonych do Krakowa przez Adolfa Weltschka, dyrektora Groteski, artystach tkwi ten nad Wisłą obumierający gen pewności, iż treść jakaś szalenie ważka, zwłaszcza bobrująca w kwestiach społecznie palących, to w teatrze stanowczo za mało, by mieć prawo zacząć ze sceny mówić gestem, bezruchem, ciszą, słowami, obojętne czym. Stąd 12 ich opowieści to 12 seansów wypełnionych sekwencjami znakomicie czystych znaków scenicznych, metafor, które były, są treścią. Sportretowany przez nich „los” to 12 różny losów, nie do podrobienia, nie do zamienienia, samoistnych, pełnych. Całkiem jak los Blooma na ponad 800 stronicach słów Joyce’a.
Trzeba mówić, jak przykro wybrzmiał festiwal Weltschka w krainie teatru płaskiej, ociężałej, nieudolnej, oczy dziurawiącej foremki paździerzowej, ale za to teatru w szwach trzeszczącego od treści strzelistych? U nas puchnie pewność, że wystarczy być wrażliwym na los dzieci w Sudanie, by publicznie wykonać „Wariacje Goldbergowskie”. Otóż – nie wystarczy. Żeby wykonać „Wariacje Goldbergowskie” – trzeba umieć grać na fortepianie . Tak, to w zupełności wystarczy.
Paweł Głowacki/mc