Och, ziemio, ty stara gaśnico!
Samuel Beckett „Szczęśliwe dni”
Z nylonowego worka wyciągnął coś ciemnego. Ziemia wbiła się w kości czaszki. To była moja Matka. Głowa. Obłocona bryła.
Tadeusz Kantor
Kantor to głęboko tragiczny Beckett przybyły do nas ze Wschodu.
„Le Nouvel Observateur”
Na jednym z ostatnich zdjęć widać jak spokojnie patrzy przez okno na południe. Sądząc po świetle – jest dzień słoneczny, początek słonecznego dnia. Jedno z ostatnich? Jak wiele jego zdjęć zdołano zrobić po tym? Jak mało? Ile czasu mu zostało, kiedy tak stoi przy oknie? Za całą rachubę musi wystarczyć, że z grubsza dwadzieścia, dwadzieścia dwa miesiące wcześniej, w seansie „Nigdy tu już nie powrócę” każe swoim teatralnym widmom, zwołanym na pożegnanie, krzyczeć do siebie: „Niewiele ci już zostało, oj, niewiele!” Tak, mało. A teraz, kiedy w swej pracowni na poddaszu kamienicy przy Siennej w Krakowie stoi o poranku słonecznego dnia i spokojnie patrzy przez szyby na jasnozielony dach świątyni oo. Dominikanów – zostało mu jeszcze mniej, dużo mniej. Nieruchomy, zamarły, jak każdy na zdjęciu, albo jak ktokolwiek zakopany w ziem po pas, po szyję – uśmiecha się cienko, na wieki wieków. Może wreszcie nabrał pewności, że w ostatniej, naprawdę ostatniej ciemnej baśni „Dziś są moje urodziny”, lepionej, jak wszystkie inne, z pergaminowych twarzy i bardzo zmęczonych przedmiotów, w tej baśni, której już nie zdoła dokończyć - na marnym jego stoliku gdzieś na krawędzi widowni i sceny, realności i iluzji, spoczywać muszą rzeczy naprawdę ważne. Kruszejący kajet, pełen zapisywanych przez życie całe lęków. Filiżanka do kawy. Naftowa lampa. Śmiertelnie zmęczona fotografia z rodzinnego albumu, na której: jego ojciec, matka, ktoś jeszcze, tacka w kształcie liścia, obrus z frędzlami, srebrna zastawa i kieliszek w uniesionej dłoni ojca. I rzeczywiście – ta natura martwa tkwiła w „Dziś są moje urodziny” na marnym blacie na krawędzi tego i tamtego świata. Czy dobrze pamiętam? Bo że jego krzesło przy marnym stoliku było puste – nie mogę się mylić. Tadeusz Kantor już nie żył.
Grali „Dziś są moje urodziny”, jego ostatnią opowieść, jego drugie pożegnanie. Grali, do tytułu dokleiwszy na plakacie słowa: „Ostatnia próba”. Mądry gest. Nie dało się uczynić innego. To rzeczywiście mogła być tylko próba. Bo on już nie zdołał dokończyć drugiego pożegnania. Nie wygładził go, nie zszył, nie nadał mu rytmu ostatecznego, ani smaku. Miał zgromadzone wszystko: przedmioty, postacie, kostiumy, teksty, głos księdza Śmietany z Wielopola, głos Jonasza Sterna, ziemiście ciemne słowa Meyerholda, i jak zwykle – wielkie masy cierpkości. Zabrakło jedynie finalnego dotknięcia. Grali więc fantastyczne resztki. Próbowali nic nie uronić z tego, co zostało, co zapamiętali. Jak długo się dało – wciąż od nowa, już bez niego, na wielu scenach powtarzali próbę z 7 grudnia 1990 roku, w połowie której wyszedł i już nie wrócił. Tak, dobrze pamiętam: na spektaklu krzesło jego było puste, na oparciu wisiała kartka z napisem „Kantor”. Krzesło stało obok marnego stolika? Tak, pamiętam tę bliskość opuszczonego miejsca i spękanego blatu, na którym spoczywało kilka rzeczy naprawdę ważnych. Nikt ich nie dotykał.
Pamiętam to dobrze, choć nie ma pewność, nigdy nie będzie pewności, czy naprawdę dobrze. Przypominam sobie mozolnie, co tylko mogę - ze wszystkich jego opowieści, które widziałem - i usiłuję nie zapomnieć przypomnianego. Bo cóż lepszego pozostało do zrobienia w roku podwójnego jubileuszu: setnych urodzin Kantora (6 kwietnia) i dwudziestopięciolecia jego śmierci (8 grudnia)? Przecież pestką jego teatru, tych zupełnie osobnych opowieści, lepionych z pergaminowo jasnych twarzy i rzeczy bezpowrotnie zmęczonych, jest pamięć, bezradność powrotów, chłód pewności, że utrata jest ostateczna – więc cóż uczciwszego, cóż naturalniejszego pozostało do zrobienia, niż próbować nie zapomnieć tamtych twarzy, tamtych rzeczy?
Kantora rzeczy teatralne, bezpowrotnie zmęczone rzeczy jego opowieści... Jan Peter Tripp malował podobne. W omszałej walizce, która jest trupem – sterta martwych butów, co mają na podeszwach ślady świata całego, butów, których już nikt nigdy nie zzuje, by nogi odpoczęły po dniu wędrowania. Ile razy Kantor rysował, malował, ukazywał na scenie człowieka idącego przez ciemność, choćby to był jasny, słoneczny dzień, całkiem jak ten, kiedy przez okno swojej pracowni, pstryknięcie przed końcem, Kantor spokojnie patrzył na południe? Albo stos wiekowych tabliczek i na tabliczkach gryzmoły dziecięce – ot, resztki czasu przeszłego dokonanego, resztki dawno gdzieś obróconej w piach klasy szkolnej. Muszę przywoływać tę odległą chwilę letniego dnia, kiedy Kantor spojrzał przez brudne szyby wiejskiej szkoły i zobaczył samotność nie wiadomo kiedy opuszczonych ławek, obwarzonego kurzem ogryzka kredy, tablicy całej w łuszczących się mlecznych drogach gdzieś przepadłej gąbki, drzwi, których klamki od wieków nikt nie naciskał? Ktoś powiedział, iż rzeczy zasadniczo trwają dłużej od nas, toteż wiedzą o nas dużo więcej niż my o nich. Bywa tedy – dodał ktoś inny – bywa niepokojąco tak, jak by to rzeczy gapiły się na nas, kiedy gapimy się na nie. Jak by nie było pewności, kto widzi, a kto jest widziany. Bo rzeczy są pamiętliwe intensywniej niż my.
Pamiętam więc, próbuję nie zapomnieć. Próbuję obrócić się choć na chwilę w bezpowrotnie zmęczony przedmiot, by choć przez chwilę pamiętać więcej niż to realnie możliwe, czyli – by móc zmyślać. Na przykład, by móc wyśnić, móc zobaczyć, że chwilę po tym, jak kilka miesięcy przed własnym końcem, stojąc przy jasnym oknie uśmiechnął się cienko do czterech rzeczy naprawdę ważnych, rzeczy niezbędnych jego ostatniej, teatralnej bajce – odszedł od okna, usiadł za stołem i zapalił. Smakowało, jak zwykle. Jeszcze cieniej się uśmiechnął i zaczął sobie, tylko sobie, bo nie było nikogo innego, recytować wielkie frazy biednej Winnie, kawałki jej dławiącej spowiedzi, strzępy wspomnień Winnie, której już niewiele zostało, Winnie w I akcie „Szczęśliwych dni” Samuela Becketta zakopanej w kopcu ziemi po pas, w II po szyję, zaś w akcie III, którego oczywiście nie ma, choć przecież jest codzienny – w kopcu ziemi zakopanej po wieczne czasy. I jak biedna Winnie, która z czarnej torby wyjmuje zmęczone rzeczy: okrągłe lusterko, szczoteczkę do zębów, tubkę pasty, szminkę do warg, szkło powiększające, pilnik do paznokci, ozdobny toczek z pogniecionym piórkiem – Kantor wyjmuje z przepastnych kieszeni wszystkie stworzone przez siebie widma sceniczne, potwornie zmęczone i groteskowo pomniejszone, i potwornie zmęczone i groteskowo pomniejszone sceniczne rzeczy, i cały ten pchli targ swojej pamięci – obraca w palcach. Widzę jego żonglerkę, słyszę jak mówi trochę zmienione frazy Becketta: „Tadeuszu, zacznij! Zacznij ten dzień, Tadeuszu!” Słyszę to, a później nieogarnioną resztę.
„Znowu cudowny dzień!... Jak to tam ślicznie jest powiedziane? O coś tam przelotne rozkosze, okupione tak długą niedolą!... Ach, słodkie wspomnienia!... No, a co teraz?... Braknie słów. Nawet słów braknie czasem... Bo jak można lepiej wielbić Wszechmogącego niż chichocząc wraz z nim z jego żarcików, zwłaszcza tych słabszych?... No cóż, tak mało jest do powiedzenia, tak mało jest do zrobienia, i w niektóre dni chwyta taki lęk... Tak, nic nie można zrobić. To właśnie jest tak cudowne... Nie wiedzieć. Nie mieć pewności. To wielkie dobrodziejstwo. Niczego więcej nie pragnę... Zawsze coś zostaje. Z każdej rzeczy. Jakieś resztki. Nawet gdy rozum się straci... O tak, rzeczy też żyją, zawsze to powtarzam, rzeczy też w pewien sposób żyją. Dajmy na to: lusterko. Nie potrzebuje mnie... Cóż bym robił, gdy brakłoby słów? Patrzyłbym przed siebie, z zaciśniętymi ustami?... No, a co teraz? Tadeuszu, co teraz? A, oczywiście, jest jeszcze moja opowieść, gdy nic innego już nie ma. Pewien żywot. Długi żywot... Tak, to są szczęśliwe dni. Te, kiedy coś słychać... Tak mało jest rzeczy, o których można wspominać, że się wspomina o wszystkim. O wszystkim, o czym można... Niewiele już zostało do dzwonka... Dzwonek na sen już zaraz. Potem możesz już zamknąć oczy. Potem musisz zamknąć oczy. I pozostać już tak – z zamkniętymi... Po co to w kółko powtarzać?...”
Tak Kantor mruczy, tak żongluje, a na dzień jego przyjścia na świat i na dzień jego śmierci - znów odgrywają w mojej głowie „Dziś są moje urodziny”. Odgrywają, bo wspominam. Pamiętam żeliwny piec z rurą. Pamiętam kolosalne ramy obrazów, ale już puste, bez płócien. Pamiętam ludzkie kształty pod szmatami jak cienie. I Kantora czarny szal wokół szyi jego aktora, który grał jego sobowtóra. I drewniane nosidło na ramionach woziwody z Wielopola. I stare drzwi wmurowane w powietrze, za którymi ciemność. I krzyże z drewna już martwego. I długą deskę ostatniego ratunku na ramionach postaci o pergaminowo jasnych twarzach. I na spękanym blacie marnego stolika – jego filiżankę do kawy, manuskrypt w rozsypce, biedne zdjęcie z jego rodzinnego albumu i lampę naftową, w której dawno temu o zmierzchu bywało światło. Powiedzmy, że stała w najmniejszej izbie plebani w Wielopolu Skrzyńskim, na komodzie blisko okna, przez które pięcio, sześcio, siedmioletni Kantor patrzył na południe, ze ściśniętym sercem wypatrując postaci swojej mamy, po długich jak wieczność godzinach wracającej do domu. Ostatnie więc przypomnienie. Szary finał „Elegii na odejście pióra atramentu lampy” Zbigniewa Herberta.
„lekkomyślnie opuszczamy ogrody dzieciństwa ogrody rzeczy/ roniąc w ucieczce manuskrypty lampki oliwne godność pióra (...) wybacz moją niewdzięczność pióro z archaiczną stalówką/ i ty kałamarzu – tyle jeszcze było w tobie dobrych myśli/ wybacz lampo naftowa – dogasasz we wspomnieniach jak opuszczony obóz// zapłaciłem za zdradę/ lecz wtedy nie wiedziałem/ że odchodzicie na zawsze// i że będzie/ ciemno”
Wystarczy. Kończy się wirowanie pchlego targu w jego palcach, w mojej głowie. Zamiera bajka „Dziś są moje urodziny”. Kantor wraca do okna. Z cienkim uśmiechem znów patrzy spokojnie na południe. Na jasnozielony dach świątyni oo. Dominikanów. Albo gdzieś dalej.
Paweł Głowacki