"W wielkiej sztuce i czystej nauce szczegół jest wszystkim"
Vladimir Nabokov
Szczelina była mniej niż marna. Ot, długi włos, dla zwykłego oka prawie niezauważalny, zwłaszcza z daleka, włos od biedy godny drobnego machnięcia ręką, niczego więcej, całkiem jak trywialny guzik przy chałacie Rabina, który to starzec innym popołudniem innej jesieni, na próbie seansu Tadeusza Kantora „Gdzie są niegdysiejsze śniegi”, niespiesznie wlókł po dnie piwnicy Pałacu Krzysztofory w Krakowie monstrualną konstrukcję z kół, zębatek, czarnych szmat, pasów, linek i korby – Maszynę Sądu Ostatecznego z Trąbą Jerychońską na szczycie, wciąż od początku łkającą skomponowany przez Gebirtiga gęsty Hymn Getta. Gdzieś koło 14.00 Luca Ronconi siadł na pustej widowni, by przed wieczornym spektaklem obejrzeć swój sceniczny świat, lecz świat jeszcze pusty, uśpiony, jeszcze bez ciał. Był kontent. Gładził spojrzeniem doskonale z sobą zestrojone detale, z aptekarską maestrią ustawioną grę włókien światła i cienistych plam, nieomylnie rozłożony w wielkiej pustce piach scenograficznych drobnostek. Naraz oko skamieniało. Ronconi dostrzegł pionową, mniej niż marną szczelinę w oświetlonej od tyłu ciemnej tafli dekoracji. Gdzieś daleko, gdzieś z boku – wątły feler doskonale skomponowanego krajobrazu, fatalnie obce ciało, jasny brud. Włos w zupie. Owszem, cieniuteńki - lecz cóż z tego, skoro błędny? Cieniuteńki błąd. Długo patrzył. Możliwe, że oko puściło łzę, jak zawsze, gdy pod powiekę wpadnie paproch. Wezwał kierownika ekipy technicznej...
Była wtedy jesień roku 1996, trwał w Krakowie V Festiwal Unii Teatrów Europy, zjechały arcydzieła. Ronconi przywiózł swój w Teatro di Roma według „Peer Gynta” Henryka Ibsena wyczarowany seans „Ku Peer Gyntowi. Ćwiczenia dla aktorów”. Czegóż żeśmy się nie spodziewali! Kolosalnej inscenizacji maga sceny, który przecież wielbił zmieniać potężne, często nie teatralne przestrzenie w przestrzenie iluzji gęstej, obezwładniającej! Dymów nieogarnionych żeśmy wyczekiwali, wodospadów świateł papuzich, niebotycznych budowli, ciągle niepokojonych zapadni, nieustannego rozwirowywania obrotowej sceny, sterty sztucznych bród, wąsów i koafiur, stu obezwładniających przebieranek, szat karnawałowych, symfonicznych brzmień i tysiąca innych cudów inscenizacyjnej alchemii! Tego żeśmy, naiwne głuptoki, oczekiwali, bo nie dość, że Ronconi Ronconim, to jeszcze „Peer Gynt” jest teatralną baśnią nad baśniami, snem totalnym, rozłożystą pajęczyną esów floresów, która dokumentnie zawiesza normalne stosunki przestrzeni, a z czasem czyni, co jej się żywnie podoba! Akcja skacze po wszystkich kontynentach, niczym na pstryknięcie! Ludzie z krwi i kości mieszają się z trollami, elfami, duchami i innym paskudztwem ze świata czającego się za plecami naszego świata! Ci, którzy są, nie do końca są tymi, którymi być się zdają! Nawet Śmierć, co w finale przyłazi po Peer Gynta! Ona jest, wystawcie to sobie, wędrownym Odlewaczem Guzików, który ma za zadanie przetopić Peer Gynta w taką marność, jaką było jego wciąż między złudzeniem, iluzorycznością a zimną realnością rozpięte życie – w byle guzik właśnie, w detal ostateczny! Słowem – spotkania z uroczym, karnawałowym bałaganem scenicznym żeśmy się spodziewali! Teatru gigantycznego i cokolwiek rozmiękczonego, takiego polskiego teatru, seansu bliskiego ulubionej przez nas mętności poetyckiej! Esów floresów wybaczalnej niedokładności! I w końcu wybiła 19.00...
Dokładność aptekarska przed nami. Scena – niczym wnętrze szwajcarskiego zegarka. Taka czystość. Tak absolutna nieobecność wszystkiego, co zbędne, co by tylko pstrzyło, mamiło, słodziło niepoczytalnie. Taka precyzja pustki prawie doskonałej, zamkniętej olbrzymimi ciemnymi taflami – a w niej tylko kilka sprzętów i aktorzy. To wszystko. I nieustanne, powolne falowanie blasków i cieni. I słowa Ibsena mówione tak, jak się na zapleczach ekskluzywnych sklepików przy ulicy brylantów w Amsterdamie klientom podaje na czarnych szmatkach lśniące kamyki do obejrzenia, powąchania, dotknięcia. Światło – kryształ, żadnych kolorowych atrakcji, żadnych Niagar pawich ogonów. Kostiumy? Szyte z cienia chyba, nie z czego innego. Tak, od 19.00 zaczęło się dwu, może trzygodzinne (dziś już dobrze nie pamiętam, w końcu minęło trochę lat) istnienie wnętrza szwajcarskiego zegarka, z którego wyjęto prawie wszystko, zostawiając jedynie kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt doskonałych śrubek aktorskich i scenograficznych, wyłącznie śrubek niezbędnych, ułożonych w alchemiczny znak – w cierpką figurę losu człowieczka bez właściwości, wędrującego przez nieogarniony teatr świata, teatr małych marzeń, fatalnych błędów i zawsze uwierającej realności, człowieczka, co go od tygla Wytapiacza Guzików ocala w finale najzwyklejsza pod słońcem miłość najzwyklejszej pod słońcem kobiety. Słowem – nie swojskie rozmiękczenie żeśmy dostali do smakowania, a doskonałą czystość sceniczną, opowieść bezbłędną, gdyż w detalach bezbłędną, opowieść nie do zapomnienia.
Potwierdziła się stara prawda. Jedynie miernoty reżyserii, a jest ich, było i będzie armia cała, święcie wierzą, iż w teatrze da się baśń ulepić z kilku ton magmy tanich, doszczętnie zdezelowanych sztanc baśniowości. Magowie zaś, magowie żywi i ci martwi już – Strehler i Brook, Stein i Swinarski, Tomaszewski, Grotowski, Wilson i Pina Bausch - nie mieli, nie mają wątpliwości żadnych. W teatrze nie tylko baśń, lecz wszystko – tragedia, komedia, farsa, poezja, dokument, publicystyka – musi być nieludzko precyzyjną grą tysiąca mozolnie dobranych detali, grą czystych świateł i bezbłędnych cieni, tym, a nie masłem maślanym - masłem robionym z masła przy pomocy masła. Może zwłaszcza Kantor nie miał co do tego wątpliwości.
Na tamtej odległej próbie w Krzysztoforach wszystko było cudownie - aż do czarnej sekundy, w której Kantor dostrzegł błąd w jednym z guzików przy chałacie Rabina. Rozpętał klasyczne dla siebie piekło - katorgę bez końca. Tak, z powodu trywialnego guzika, którego istnienia nie dostrzegło żadne przeciętne oko. Nie inaczej, z powodu trochę krzywo przyszytego guzika - nastąpił koniec świata. A Ronconi? Odmienny temperament, lecz identyczna bezwzględność. Ta sama, co u Kantora i reszty magów pewność, że sednem teatralnej reżyserii jest zupełny brak litości, zupełny i detaliczny.
Kiedy więc wspomnianym, wczesnym, wrześniowym lub październikowym popołudniem roku 1996 w Krakowie Ronconi siadł na widowni, by obejrzeć sceniczny krajobraz swojego „Peer Gynta”, i dostrzegł błędny włos światła w ciemnej tafli dekoracji – wezwał kierownika ekipy technicznej. Wskazał palcem i spytał: Co to? Kierownik: Maleńka szczelina. Ronconi: Nie przypominam sobie, by tam miała być maleńka szczelina. Kierownik: Ale przecież ledwo ją widać! Ronconi: Ledwo, lecz widać, a trzeba, by jej nie było widać, by jej nie było w ogóle. Kierownik: Mistrzu, żeby ją zlikwidować, trzeba rozmontować całą dekorację, po czym na powrót ją zmontować, a to cztery bite godziny roboty! Ronconi, spozierając na zegarek: Zatem ją rozmontujcie i zmontujcie, dopiero kwadrans po 14.00, macie czas, zdążycie, spokojnie zdążycie... Miał rację. Zdążyli.
Przypomina się Vladimir Nabokov. Wraca wszystko, co napisał, może specjalnie mocno przypomina się opowiadanie „Bójka”. Ojciec, z powodu groteskowo banalnego, zmasakrował pięścią twarz ukochanego swojej córki. Więc nici ze szczęścia. Łzy, smutek nieogarniony, bo niczego już nie da się naprawić. Lecz, rzecz jasna, nie o tę gorycz romansu skazanego na fiasko chodzi. Chodzi o doskonałość drobiazgów. I o finalne, naznaczone dyskretnym wahaniem zdanie. Oto na kilku stronach – pajęczyna wysmakowanej pod piórem Nabokova lichoty codziennej, na czele z parasolem. Ktoś inny napisałby: „Szary parasol”, „Ciemny parasol”, albo po prostu „Stary parasol” – i tym samym zdechłby „Parasol”, nic by już nie znaczył, przepadłby na amen, nic by z niego w pamięci nie zostało. Nabokov zaś powiada o ojcu nieszczęsnej dziewczyny: „Przynosił ze sobą parasol koloru sędziwego kruka” – i w sekundzie, kiedy to przeczytałeś, parasolowata lichota zaczyna istnieć potężnie tak, jak potężnie swą zbędnością drażniła Ronconiego cienka szczelina światła. Tak, na zawsze zostaje „parasol koloru sędziwego kruka”. I epilog „Bójki”.
„A może wcale nie liczy się ludzki ból ani radość, tylko gra cieni i świateł na żywym ciele, harmonia błahostek, które spotkały się tamtego akurat dnia, w tamtej akurat chwili, w jedyny, niepowtarzalny sposób”.
Luca Ronconi zmarł parę chwil temu. 21 lutego 2015 roku, w Mediolanie. Miał 82 lata. Gdyby żył i ktoś by mu pokazał tę frazę Nabokova – zapewne usunąłby z niej wahanie. Tak. Dwoma ruchami ołówka skreśliłby to, co zbędne, czyli - co błędne. Wpierw literę „A”, po sekundzie zaś słowo „może”.
Paweł Głowacki