Towarzystwo

Ostatnia aktualizacja: 26.08.2015 15:07
Druga prawie pewność – jeśli ziemniaczana stonka w wytwornych okularach „podeprze” czymś Czechowa, a to przecież na scenie jest nieuchronne - będą to „podpórki” co najwyżej zapałczane.
Antoni Czechow na zdjęciu z 1889 r.
Antoni Czechow na zdjęciu z 1889 r.Foto: wikimedia/cc

Wszyscy bohaterowie Czechowa boją się światła, wszyscy bohaterowie Czechowa pozostają samotni.

Lew Szestow

W pierwszym akcie „Miłości na Krymie” Sławomira Mrożka ktoś zgnieciony pustym czasem wiecznej sjesty wszystkich dni, po śniadaniu lub obiedzie przegląda gazetę wśród innych zgniecionych. Cud, że oczom jeszcze się chce ruszać nad czcionkami, cud, że palce jeszcze rozklejają płachty papieru. Trwa tak sobie w leżaku lub na krześle, i naraz notka o nagłej śmierci go ożywia. Czemu ta, a nie inna? Diabli wiedzą. I kolejny cud – gęba jeszcze działa, działa gardło. Czyta. Na głos czyta, że ktoś, gdzieś tam, niedawno skończył z sobą i zostawił potomnym list pożegnalny, fundamentalne usprawiedliwienie - świstek z tylko jednym zdaniem: „Znudziło się wzuwać i zzuwać”. To wszystko. A dalej – znów cisza.

Kiedy się przeczyta „Nieciekawą historię” Antoniego Czechowa – wraca ten strzęp, ulepiony z paru gestów, garści słów i milczenia. Niewielu dotknęło swoją sztuką sedna czechowowskich opowieści celniej niż Mrożek tym prawie nieruchomym obrazkiem o śmierci z nudów życia. Może nawet nikt? Nie ważne, zostawmy to. Więc nie: żona mnie zdradziła, nie: dziecko zmarło w męczarniach, nie: spłonął mój dom, nie: jednego popołudnia straciłem dorobek życia. Nie te ani żadne inne malownicze, kolosalne, gwałtowne powody. Nie koturn nieludzkiego bólu, a jedynie to: „Znudziło się wzuwać i zzuwać”. Jeśli pamięć mnie nie myli – a mogę powiedzieć tylko tyle, gdyż nie mogę, jak pewien stary, acz wciąż żywy klasyk, przez młody polski teatr zwany dzielnie stonką ziemniaczaną młodego polskiego teatru, rzec: „a nie myli mnie nigdy” – więc jeśli pamięć mnie nie myli, tak właśnie bezimienny szarak ruski usprawiedliwia przed żywymi swego trupa. „Znudziło się wzuwać i zzuwać”. Bohater „Nieciekawej historii”, która jest monologiem, ten stary, trochę ponad sześćdziesięcioletni osobnik, który nieciekawą o sobie historię samemu sobie snuje którejś z ostatnich, bezsennych nocy, co mu zostały – ma imię. Zwie się Mikołajem Stiepanowiczem. Ale to nieistotne. I mało ważne, iż wielki z niego tajny radca, i że odznaczony jest wieloma rosyjskimi i zagranicznymi orderami, i że znany profesor z niego, a nawet, jeśli pamięć mnie nie myli, generał. Nieistotne też, że się nie zabije. Nie musi, już nie. Nie musi, bo jak rzekł w „Wymiarach życia” Julian Barnes: „wszechświat powoli robi swoje”. Starzec jest medykiem, czuje wyraźnie, profesjonalnie czuje w sobie swój rychły koniec. Zostały mu tylko słowa nocą, nic więcej nie ma. Mówi więc. Znudzony wzuwaniem o poranku kolejnych dni bliźniaczo pustych i zzuwaniem ich o zmierzchu, na kanwie pamięci snuje opowieść o wszystkich odległych dniach, których wzuwanie i zzuwanie jeszcze nie nudziło śmiertelnie. By użyć wiekowej językowej sztancy, która zalatuje tanią nadzieją: „Podsumowuje”. Zdanie po zdaniu rachuje niegdysiejsze namiętności, miłości, nadzieje, sukcesy, plany, gesty, rachuje, co w głowie zostało – a w finale ma przed sobą kupkę suchych łupin. Widzi Nic. Kiedyś, dawno temu, niewiasta, którą wielbił, zapytała go: „Niechże pan powie: co ja mam robić?” Powiedział: „Z ręką na sercu, Katiu: nie wiem.” Dziś, niewiele przed własnym końcem, ma pewność, że na pytanie o życie nie da się mądrzej odpowiedzieć. Tę ciemną opowieść, którą Czechow ułożył, gdy jako fachowiec medycyny profesjonalnie poczuł w sobie początek swojego końca – czy ją gdzieś na świecie ktoś na głos odczyta niebawem? Czy też uniosą się nad kartkami słówka jego pastelowych, przyjemnych, śmiesznych opowiastek i powstanie z nich portret Czechowa jako, co z bolesną ironią rzekł Lew Szestow, „beztrosko fruwającego ptaszka”?

A będą ludzie czytać niebawem. 25 września, z okazji 155 rocznicy urodzin Antoniego Czechowa, w 20 miastach świata całego – od Anglii, przez Rosję, po Chiny – w teatrach, na uniwersytetach, w plenerze i w salach dostojnych, ludzie - aktorzy oraz cywile - będą ludziom od rana do nocy, albo i przez dobę całą, na głos czytać 50 wybranych utworów Czechowa, w tym fragmenty wszystkich jego sztuk teatralnych. Będą na głos czytać – i to wystarczy czytającym i słuchającym. Ciekawe, że wystarczy.

To ciekawe bardzo i bardzo zabawne. Oto w takiej a nie innej epoce teatralnej – ludzie, jak się zdaje, coraz częściej na głos czytają cudze opowieści i słuchają pilnie. Jak by jednak nie były im potrzebne żadne „podpórki”, „wytrychy”, „poprawki”, „uzupełnienia” oraz inne „kombinacje ulepszające”. Jak by czuli, że w słowach podawanych w kolejności, w jakiej zostały ułożone, jest wszystko, co wystarcza, by się ucieszyć, przerazić, zadumać, zapłakać bądź też pozostać obojętnym. Pewnego dnia świat rok w rok czyta „Ulissesa” Joyce’a, innego dnia – „Sto lat samotności” Marqueza. W Polsce czyta się Sienkiewicza i Fredrę, kogoś tam jeszcze. W pewnym małym, uroczym teatrzyku krakowskim aktorzy regularnie czytają prozę z różnych punktów globu. O trwającym już ponad 10 lat Krakowskim Salonie Poezji, który jest w istocie Anny Dymnej ascetycznym teatrem wierszy, wiele mówić nie trzeba. A msze? Że w charakterze podsumowania postawię to ryzykowne pytanie. A msze? Od zawsze nikt w ich trakcie niczym nie „podpiera” czytanych na głos wersetów, żaden proboszcz. Jest tylko słowo, co było na początku. I które jest na końcu – jak tej jednej z ostatnich bezsennych nocy Mikołaja Stiepanowicza, snującego sobie, bo komuż innemu?, nieciekawą o sobie historię. Przeczyta ją ktoś na głos w rocznicę 155 urodzin Antoniego Czechowa? A jeśli – to jak?

Jedno prawie pewne – w okolicach tego dnia, 25 września, wspomniana ziemniaczana stonka w wytwornych okularach już zacznie w Teatrze Słowackiego w Krakowie powoli lepić swoją sceniczną wersję „Nieciekawej historii”. Co tu dużo gadać – wiedzieć dziś o tej premierze nie bardzo odległej, to jest na początku nowego teatralnego sezonu wiedza kojąca. Druga prawie pewność – jeśli ziemniaczana stonka w wytwornych okularach „podeprze” czymś Czechowa, a to przecież na scenie jest nieuchronne - będą to „podpórki” co najwyżej zapałczane. Albowiem ziemniaczana stonka w wytwornych okularach umie czytać, nie umie zaś zmieniać, zwłaszcza kiedy opowieść jest doskonała, a „Nieciekawa historia” jest doskonałością. Poza tym – jakże tu się panoszyć i czymś chamsko niedelikatnym „podpierać” spowiedź człowieka, któremu na końcu słów zostaje Nic przed oczami? Wedle reguł jakiej pychy się tak panoszyć? Wreszcie trzecia prawie pewność – w tym Czechowie będą smugi monologów Samuela Becketta, smugi smaków, intonacji, nastrojów, bo nie zdań. Najdotkliwsze sztuki Becketta i najdotkliwsze jego prozy są gadaniem przed końcem, gdyż: „Cóż pan chcesz? Słowa to wszystko, co mamy”. Tak, najdotkliwsze Becketta akapity są bezradnym gadaniem przed końcem, na czele z niezapomnianym monologiem „Towarzystwo”. Ten bezimienny, który w nim mówi do siebie nocą bezsenną, do końca nie mówi „Ja”, czasem mówi „Ty”. Na początku „Nieciekawej historii” Mikołaj Stiepanowicz mówi do siebie w trzeciej osobie liczby pojedynczej. „Ja” jest „On”. Aż wreszcie dźwięczy u Becketta ten pamiętny, wolno opadający, zamierający, stygnący epilog, który mógłby sobie wyrecytować szeptem Mikołaj Stiepanowicz, gdyby mu przyszło powoli się kończyć nieco później.

„Teraz na wznak w ciemności nie podniesiesz się już, by objąć nogi rękami i pochylić głowę do granic możliwości. Ale nad swoją bajką będziesz się trudził daremnie z twarzą zadartą na zawsze. Aż słyszysz wreszcie, jak słowa dobiegają końca. Z każdym pustym słowem bliżej ostatniego. A wraz z nim ta bajka. Bajka o kimś z tobą w ciemności. Bajka o tobie snującym bajkę o kimś z tobą w ciemności. A zwłaszcza ten próżny w końcu trud, i cisza. I jesteś taki jak zawsze.

Sam.”

Czytaj także

Powoli malejące plecy

Ostatnia aktualizacja: 29.07.2015 15:51
Od pierwszej do ostatniej pieśni jest pusto. Istnieje tylko to, co niezbędne, by ukłuć słuchających. Jest pusto tak, jak było w rękach Celińskiej, kiedy wiodącą od teatru Warlikowskiego ścieżką powoli wracała na zawsze do siebie. Pusto. Tyle wystarcza.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Prawdziwa gra Pierre Menarda

Ostatnia aktualizacja: 05.08.2015 15:20
Klacie, Strzępce, Garbaczewskiemu, Zadarze, Dudzie-Gracz, Miśkiewiczowi i wielu innym, bliźniaczo uporczywym majsterkowiczom – reżyserom, którzy są reżyserami, gdyż mówią, że są reżyserami – rzecz tę poświęcam. Nie niepokójcie się! Ocalejecie!
rozwiń zwiń
Czytaj także

Montgolfierowie znad Wisły

Ostatnia aktualizacja: 12.08.2015 17:15
rozwiń zwiń
Czytaj także

Początek bajki

Ostatnia aktualizacja: 19.08.2015 18:11
Rozumiał wszystko, rozumiał, bo słyszał, nie gubiąc ani jednego ziarna intonacji. Słyszał doskonale – dlatego pojął do dna. Trochę później odkryje, iż zrozumiał wtedy istotę teatru.
rozwiń zwiń