Nie ma się czym niepokoić, nic sensownego się nie wydarzy, sąd w Buenos Aires zapewne oddali pozew Marii Kodamy, wdowy po Jorge Luisie Borgesie, przeciwko Pablo Katchadjianowi, młodzieńcowi o obliczu dzielnego muszkietera w okularkach, z czarnymi podkręconymi wąsami i smolistą bródką w szpic, pisarzowi argentyńskiemu, który jest pisarzem, ponieważ mówi, że jest pisarzem. Raczej nie zniknie Pablo Katchadjian na lat sześć w celi, a to właśnie grozi mu za plagiat. Nie zniknie, gdyż artystycznego jego gestu Temida nie uzna za plagiat, jeno za twórcze rozwinięcie borgesowskiego eksperymentu literackiego, za krzyk wolności, i uniewinni eksperymentatora - więc po tak dorodnym zwycięstwie „nowoczesności” nad „skamieliną” wydarzy się jedynie to, że zabrzęczy w Buenos Aires euforia pisarzy, którzy, jak Pablo, są pisarzami, ponieważ uparcie informują opinię publiczną, że są pisarzami. Zabrzęczy frenetyczna radość tych Wallenrodów znad La Platy, pobrzęczy sobie przez chwilę, po czym wszystko będzie po staremu. Wróci błogi spokój nowoczesnego majsterkowania. Okrzepnie wolność twórcza. Pablo znów coś stworzy w poetyce „nowoczesności”, "po-nowoczesności", a nawet „po-po-nowoczesności”. Niechybnie stworzy. Powtórzy gest.
Owszem, Pablo wie, że Kamienne Tablice nakazują: „Nie kradnij”. Lecz wie też i to: kiedy do łupu doczepisz coś swojego, dzielny artysto, który jesteś artystą, gdyż mówisz, ze jesteś artystą – na przykład, kiedy oplujesz skradziony baton, zwędzoną czerwoną deskorolkę popaćkasz żółtymi kropkami, „Damie z łasiczką” zasłonisz łasiczką podobizną laptopa albo frazę Szekspira ulepszysz swoim „ani me, ani be, ani kukuryku” – wtedy z biedaka, co złamał przykazanie, magicznie przeistaczasz się artystę dalekowzrocznego, w dzielnego odkrywczego eksperymentatora. Tak, znany mu jest ten prostacki urok dzisiejszego wcielenia dawnych mocy Midasa, więc chwil temu parę bez cienia lęku zrobił z Borgesem to, co zrobił. Wziął legendarne jego opowiadanie „Alef”, przepisał 4000 składających się nań słów, pobabrał je 5600 słowami własnymi i wydał tę litą sprzeczność jako dzieło swoje, dzieło pod subtelnym tytułem „El Aleph engordado” – „Spasiony Alef”. Maria Kodama nic nie zrozumiała z tego gestu. Cóż miała robić? Bezradna - złożyła pozew. Może Temida dostrzeże i ogłosi bezdenną pustkę dzieła Pabla? We wszystkich swoich plastycznych wcieleniach jest przecież Temida damą z zawiązanymi oczami, damą nic niewidzącą, to znaczy niewidzącą niczego, co marginalne, tanie, złudne, chwilowe. Może więc zobaczy brednię fundamentalną? Mimo ciemności – może dostrzeże istotę? Podobnie jak Kodamy drogi, ślepy Borges, który przez wielką część życia widząc ciemności – widział tak wiele, widział wszystko.
„Maria Kodama i ja dzieliliśmy radość i zaskoczenie – napisał Borges, to znaczy podyktował, w roku 1984 we wstępie do fotograficznego albumu „Atlas”, dokumentującego ich podróże – odkrywając dźwięki, języki, zmierzchy, miasta, ogrody i ludzi, a wszystko to zupełnie różne i wyjątkowe”. I jeszcze: „Pragniemy, aby te strony były pomnikiem tej długiej przygody, która nadal trwa”. Krótko potrwała. Rak wątroby nie był łaskawy. Twórca zawrotnego labiryntu opowieści „Pierre Menard, autor „Don Kichota”” odszedł w Genewie, w sobotni ranek 14 czerwca 1986 roku. Osiem tygodni wcześniej Borges, lat 87, i Kodama, lat 40, wzięli ślub.
Po raz pierwszy spotkała go, mając lat 12. Rodzice przedstawili ją już legendarnemu pisarzowi po jednym z jego wykładów. Ponoć wydał jej się wtedy „stary jak piramidy”. Możliwe, że w porównaniu tym nie szło o wiek. Możliwe, że szło o klasę samotności. Trochę później, w wieku lat 16, studiowała u niego język anglosaski. I została. Z każdym dniem coraz bliżej, ale nigdy nie najbliżej. Dopasowywała krok, pielęgnowała ciszę, ćwiczyła słuch, by dobrze łowić jego ze słów klecone w ciemnościach labirynty, nieogarnione niczym myśli jego ukochanego kota Beppo. Delikatna, cicha, smukła, nieco zagadkowa, zawsze doskonale dyskretna i taktowna pół-Indianka i pół-Japonka, niespiesznie pojmowała, że idzie, że będzie szła obok człowieka, o którym można rzec to, co on rzekł o jednym ze swych literackich bohaterów: „Cierpiał na nierealność. Gdy umarł, nie jest nawet tym duchem, jakim był już wówczas”. Kodama, jego miłość największa, może jedyna. Miłość, której nigdy nie zobaczył. I dlatego zobaczył ją tak doskonale w opowiadaniu „Urlica”, stworzonym dzięki istnieniu Kodamy i dla niej, w tej pośród niezliczonych jego narracji – jednej jedynej poświęconej uczuciu. Z przodu pionowej płyty nagrobka Borgesa Kodama kazała wykuć słowa z anglosaskiego poematu „Bitwa o Maldon”: „...i nie powinien się lękać”. Z tyłu umieściła staronordycki epigraf z „Sagi Volsungów”: „On bierze miecz Gram, i nagi kładzie między nimi” – epigraf ten sam, który stanowi motto drobiazgu „Urlica”. Poniżej przeczytać można ostateczne pożegnanie: „Od Urliki dla Javiera Otároli”. Bo w drobiazgu o miłości on był Javierem Otárolą. Jakim cudem kobieta, która wykonała taki ostatni gest, mogła pojąć toporność Pabla Katchadjiana? Jak mogła zrozumieć, że da się być tak katastrofalnie niedelikatnym, by pajęczynę „Alefa” pstrzyć własną ołowianą trzeciorzędnością? I po co? Dla sławy bycia nieprzejednanym eksperymentatorem? Bo towarzysko opłaca się brać żywy udział w przykrym turnieju, co go Czesław Miłosz zwał „turniejem garbusów” – turnieju artystów, którzy są artystami, gdyż mówią, że są artystami? Nade wszystko zaś Kodama nie rozumiała bredni wyjaśnień.
Oto Pablo, on i wielu, wielu innych, tłumaczą, że Borges był gigantycznym eksperymentatorem – więc i oni sobie eksperymentują! Wystarczy chcieć, a oni właśnie szalenie chcą! I eksperymentują tak, że cudze bajania przepisują słowo w słowo i przepisane pstrzą sobą, bo kluczowa, wręcz programowa opowieść Borgesa, „Pierre Menard, autor „Don Kichota””, jest wedle ich mózgów historią ambitnego pisarza, który postanowił słowo w słowo przepisać stare arcydzieło Cervantesa! To znaczy – otworzył „Don Kichota” i w otwartym kajecie odważnie kalkował litery wszystkie, od pierwszej do ostatniej!... Czy da się zrozumieć brednię aż taką? Kodama zaczęła sobie recytować kluczowe strzępy labiryntu Borgesa o Menardzie. Tak myślę. Bo nie znalazła innego sposobu na ocalenie. Szeptała sobie to...
„Ci, którzy sugerowali, że Menard poświęcił życie, aby napisać współczesnego „Don Kichota”, spotwarzają jego jasną Pamięć. Nie pragnął ułożyć innego „Don Kichota” – co byłoby łatwe – lecz właśnie „Don Kichota”. Zbędne byłoby dodawać, że nie myślał nigdy o mechanicznym przepisaniu oryginału; nie zamierzał go skopiować. Jego podziwu godną ambicją było stworzenie stronic, które zbiegałyby się – słowo w słowo i zdanie po zdaniu – ze stronicami Miguela de Cervantesa”. Czego pragnął? „Pozostać Pierre Menardem i dojść do „Don Kichota” poprzez doświadczenie Pierre Menarda”. I strzęp ostatni. „Teksty Cervantesa i Menarda są pod względem słownym identyczne, ale ten drugi jest niemal nieskończenie bogatszy. (Bardziej dwuznaczny, powiedzą jego potwarcy; ale dwuznaczność jest pewnym bogactwem.)”
Nie, nie da się pojąć bredni Pabla i wielu, wielu innych. Kodama nie zrozumiała, jak można mieć zdrowe oczy, a za nimi ciemność tak litą, że się w niej zawrotny labirynt „Pierre Menarda...” przepoczwarza w topornie prostą, prostacką krechę rewelacji: „Przepisywać stare teksty cudze, przepisane babrać sobą, serwować całość jako dzieło swoje oryginalne – i tak uwspółcześniać, unowocześniać stare!”. Nie rozumiała, nie rozumie, jak można nie pojąć, że „Pierre Menard...” w ostatecznym rachunku nie jest historyjką o przepisywaniu i ulepszaniu przez dopisywanie, lecz opowieścią o tajemnicy czytania. O tym, że cokolwiek, „Król Lear” choćby bądź „Hamlet” i „Alef”, czytane w dowolnym tu i teraz nigdy nie będą „Królem Learem”, „Hamletem” oraz „Alefem” pisanymi tam i wtedy, bo taka jest natura czasu i przestrzeni. Czyli o tym, że „Król Lear”, „Hamlet” i „Alef” są współczesne zawsze, bo gdy ktoś składa ich drukowane litery do kupy, składa je w jakiejś swojej teraźniejszości, z której nie sposób się wysupłać – nigdy wczoraj, nigdy jutro. Zawsze tylko teraz, w jakimś teraz.
Nie trzeba więc „Królowi Learowi”, „Hamletowi” czy „Alefowi” łopatą gadżetów nowoczesnych dowalać niczym koksu do pieca. Nie. Wystarczy czytać. Wystarczy nauczyć się czytać dobrze. Czytać – nie cepem. Wystarczy nauczyć się pozostawania sobą i dochodzenia do tego, co się czyta, poprzez własne doświadczenia. Wtedy gra między człowiekiem a starymi opowieściami staje się grą subtelności, grą pokornych ruchów człowieka, jego taktu i jego bezradności, grą inaczej zwaną na przykład - Teatrem. Teatrem, który nie robi idioty z tworzącego go człowieka ani tandetnego kabaretu ze starych opowieści. Prawdziwą grą Pierre Menarda. Rozumie ją Maria Kodama. Nie rozumie jej Pablo Katchadjian. I on wygra, a ona przegra. Wygra Pablo. To nieuchronne. Pisarz, który jest pisarzem, gdyż mówi, że jest pisarzem - zostanie uniewinniony. Co na kanwie losu innych zgarbionych kopistów mawiał Jan Gondowicz? To samo, co da się rzec o zgarbionych majsterkowiczach. Że ogromną mają oni wszyscy władzę nad światem, albowiem wielka jest moc bycia Nikim.
Paweł Głowacki