Nic nie zastąpi tej niewysłowionej i sekretnej mocy sugestii, która wynika z niezmienności, z bezruchu motyla wbitego na szpilkę.
Federico Fellini o komiksie
Jak idzie, utkany z kresek, jak człapie długim korytarzem górskiego pensjonatu z kresek, oblepionego śniegiem szkicowanym dłonią bardzo lekką, jak pod czyimś okiem idzie tak teraz wolno i ostrożnie, gdyż niewiele jasności jest wokół niego – tak będzie już szedł i szedł aż do końca istnienia rysunku, będzie tak szedł bez ruchu, kiedy tylko ktoś spojrzy na rysunek. Zawsze na tym samym dywanie, prowadzącym w cień, zawsze w tych samych miękkich kapciach na bosych stopach, w tych samych prążkowanych portkach starej pidżamy, okutany tym samym kraciastym kocem, z tym samym szalem wokół szyi i w tym samym, przyciasnym kapelutku, zawsze trzymając nad głową w prawej, wyciągniętej dłoni wieczną świecę z na amen nieruchomym płomykiem, zawsze tylko taki, niezmienny, i widziany niezmiennie od tyłu – pulchny Giuseppe Mastorna, zwany Fernet, klaun i skrzypek, wciąż o tej samej godzinie tej samej nocy i wciąż w tym samym punkcie korytarza będzie wędrował nieruchomo do pokoju nr 51. Dobrnie kiedyś? Natura sztuki plastycznej wyklucza taką możliwość – wielki paradoksalista Zenon, który na zawsze wstrzymał strzałę w locie, jest w dobrym humorze. Lecz wystarczy tylko przewrócić kartkę legendarnego komiksu Federica Felliniego i Milo Manary „Podróż G. Mastorny, zwanego Fernet” - a Zenon markotnieje. Oto Mastorna wkłada klucz do zamka drzwi nr 51. Następny kadr – Mastorna wchodzi. Dalej, kadr po kadrze – z wielkiego futerału wyciąga wiolonczelę, która w jego dłoniach, co są jak dwie bułki, maleje, zmienia się wpierw w skrzypce, a później w skrzypki dla lalek. I z tą drewnianą drobiną pod miękką brodą, stojąc na krześle na nodze prawej, Mastorna ćwiczy cyrkowy numer, słuchając telewizyjnych wiadomości, a te są ciemne. „Katastrofa lotnicza. Odziały wojska poszukują wraku w górach”, powiada spikerka. Mastorna czuje na karku dziwny chłód, jeszcze nie poznał takiego... Zaczyna z wolna pojmować, że był w tym samolocie, zaczyna przypuszczać, że być może jest już... Jeśli tak, to czym byłby ten barokowy pensjonat w środku białej, irracjonalnej ciszy? Dokąd naprawdę wiedzie korytarz, co zdaje się nie mieć końca? I cóż miałaby znaczyć identyczność numeru przeznaczonego mu pokoju i ilości lat, które przeżył do chwili wejścia na pokład wczoraj, kiedy nic na świecie nie podpowiadało, że liczenie skończy się dla niego na liczbie 51?...
Mastorna już wie. Jest martwy. Jego podróż to w istocie podróż w zaświaty, to błąkanie się korytarzami po tamtej stronie, gdzie kolejowe dworce wielkie są niczym szklane góry, a przy nieskończenie długich peronach przystają pociągi o wagonach sześciopiętrowych, gdyż podróżnych jest wielu, i coraz więcej ich przybywa z dniem każdym, a żaden nie lubi ścisku, tłoku, ocierania się, każdy wybiera więc zawsze samotność w przedziałach doskonale pustych... Co dalej z Mastorną? Jak kończy się opowieść o jego drugiej podróży po katastrofalnym finale jego pierwszej podróży?
Nie kończy się w ogóle. Jak w epilogu żadnej z kinowych opowieści Felliniego, tak i na ostatniej stronie komiksu o Mastornie - nie pojawia się hasło „FINE”. Nie ma pożegnania. „Już w pierwszym moim filmie – wyznał ongiś – nie użyłem słowa koniec. Być może powodem jest uczucie zawodu, nudy i rozdrażnienia, wywołane u mnie przez to słowo w dzieciństwie, kiedy chodziłem do kina: zabawa była skończona, trzeba było wracać do domu i do codziennych obowiązków”. I jeszcze: „Słowo koniec wydawało mi się także zamachem na bohaterów historii, w których szukało się przecież realności, chciało się widzieć w nich żywych ludzi, prowadzących swoje życie bez wiedzy autora”. Ale komiks nie kończy się także dlatego, że nie miał być komiksem. W roku 1965 Fellini wyśnił „Podróż...” jako film, jako senną próba dotknięcia tamtych korytarzy pajęczyną falujących obrazów. I zaczęły się też wtedy wokół scenariusza, w gabinetach producenta i na planie dziać historie przedziwne, niepokojące, wręcz diabelskie, godne osobnego fantastycznego filmu. Słowem - sczezła „Podróż G. Mastorny”, wtedy jeszcze bez cyrkowego dopisku o Fernecie. Nim złowiła pierwszy oddech – sczezła, lecz nie przestała istnieć, kłuć, uwierać, męczyć. Wracała, przypominała się uporczywie. Echa tego filmu-widma, filmu-labiryntu, filmu-cienia mętnego, filmu będącego tylko lub aż podejrzeniem istnienia gdzieś tego właśnie filmu, co go trzeba zaklęciem przywołać – mniej bądź bardziej wyraźne trwają w każdym z filmów, co je Fellini tworzył po roku 1965 aż do swojego końca. „Toby Dammit” choćby, jeszcze „Satyricon”, „Klowni”, „Rzym”, „Amarcord”, „Casanova”, w końcu „Wywiad” i „Głos księżyca” jako kropka ostatnia – wszędzie błąka się Mastorna, który w widmowym, uparcie odwiedzającym głowę Felliniego filmie błąka się długimi korytarzami tamtej strony, szukając pokoju nr 51. Widmo to wraca przez lat prawie 30, więc Fellini, by jakoś uspokoić widmo – niewiele czasu przed własnym końcem też wraca. Do źródła. Do kresek, od których wszystko się zaczęło, i do cyrku, którego melancholijna magia była na początku.
Odwieczne rysowanie Felliniego, wręcz maniakalne rysowanie, jego niezniszczalne uwielbienie dla klaunów, jego gigantyczny podziw dla sztuki komiksu – to jest opowieść kolosalna. Teraz niech wystarczy, że pewnego dnia on i jego rysunkowy idol, Milo Manara, spotykają się i kreska po kresce zmieniają sen „Podróż G. Mastorny” w – komiks, czyli w to, co, jak mawiał Fellini, jest przystankiem w czasie, spirytystycznym seansem, książeczką hipnotyzującą śmiertelnym bezruchem. Niewiele czasu zostało. Fellini chce swą starą opowieść o istocie rzeczy zobaczyć jak motyla na szpilce. Zarazem – chce wrócić do źródła, dlatego odrobinę zmienia stary sen. Bohater nie jest już wybornym wiolonczelistą, jest teraz pulchnym, sennym klaunem. Ma pseudonim Fernet, gdyż pseudonimy największych mistrzów cyrkowej facecji to zawsze były imiona wybornych gorzałek, Fernet zaś to gorzkawy włoski likier z ziół i korzonków. I opowieść cała kadr po kadrze traci na gotyckiej upiorności, zyskuje na odpustowej melancholii, na ciepłej liryczności zmęczonego klauna. Rzeczywiście niewiele czasu zostało. Tak niewiele, że nie zdążyli dokończyć przemiany ruchu w bezruch. Fellini umiera 31 października 1993 roku. Manara nie chce dalej rysować sam. Nikt nie notuje słowa „FINE”. Mastorna może błąkać się dalej.
Niewiele zostało z tej przemiany. Jedynie kawałek komiksu „Podróż G. Mastorny, zwanego Fernet”. Nie cały nieruchomy ślad, a jeno odprysk nieruchomego śladu po starym Felliniego śnie, który był podszewką wielu innych jego nakręconych snów. Teraz, w setną rocznicę urodzin twórcy „Osiem i pół”, oglądam odprysk, u nas drukowany przez Wydawnictwo POST w roku 2003. Jak chciał Fellini – Mastorna ma cudownie znużoną, miękką twarz Paola Villaggio, gigantycznego włoskiego komika. Ale na rysunku przedstawiającym klauna idącego nieruchomo długim korytarzem, gdzie żywego ducha, do wyznaczonego mu pokoju nr 51 – twarzy nie widać. I nie słychać czasu, jak nie słychać go w kilku fotografiach z planu filmu „Notatnik reżysera”, gdzie Fellini inscenizuje dla amerykańskiej telewizji próbę do swego nigdy nie nakręconego filmu o tamtej stronie. Na jednej z fotografii Mastorną jest – sam Fellini. Siedzi na krześle, trzyma między rozchylonymi nogami wiolonczelę i gra, a raczej gra że gra coś pięknego, powolnego. Lewa dłoń – wysoko na gryfie, w prawej - smyczek. Głowa pochylona wprawdzie lekko tylko, lecz jednak można pomylić twarz z inną twarzą. Wzrok spuszczony, skupiony na strunach. Wokół – żywego ducha. Wygląda wiarygodnie. Tak. Bardzo wiarygodnie.
Paweł Głowacki