Gdyby pisarza i reżysera Mateusza Pakułę kuszono wcale nie lepiej i wcale nie piękniej, a tylko po prostu inaczej, gdyby na samym początku, w epoce stawiania przezeń pierwszych kroków i czynienia nieporadnych prób odróżniania kury od koguta, ktoś inny udzielał małemu Pakule lekcji dobrego podniebienia – może nikt nigdy nie usłyszałby słuchowiska „Lord Kantor”, co je duży Pakuła na otwarcie nowego gmachu Cricoteki usypał w Radiu Kraków? Goście obecni przy uroczystym przecinaniu wstęgi, kiedy to po raz pierwszy wybrzmiał „Lord Kantor”, a wieczorem ludzie zastygli przed radioodbiornikami – może nie byliby w kolosalnym kłopocie, słuchając dziecinnej kupki dźwięków gulgoczących o jakimś generale Zerku, złym władcy odległej planety Melancholia, który sfiksował i uwierzył, że w swojej siedzibie, stacji Nostalgia, jest oto Tadeuszem Kantorem - zamarłą na twardych dyskach pamięcią wszechświata? Wszystkim byłoby może po prostu lżej w uszach?
Tak. Gdyby małego Pakułę kuszono inaczej, czym innym, choćby sekwencją tych oto siwych oczywistości: „Nie cuduj, zwłaszcza na siłę”, „Nie kombinuj jak koń pod górę”, „Uszu sobie nie odmrażaj na złość mamusi” i „Nie łap prawą łapką za lewe ucho, łap lewą”, gdyby nie kuszono go banałem filmików „międzygwiezdnych”, odpustem gier komputerowych, płaską poetyką tanich komiksów i całą resztą łatwizny nowoczesnej – wszyscy ulgę by poczuli. Ulgę właśnie - w uszach. Nie gdzie indziej. Rzecz w tym, iż „Lord Kantor” jest dziecinną dźwiękową kupką z gatunku kupek, których krótki, zupełnie zbędny żywot kończy się gdzieś w Trąbce Eustachiusza. Nic z kupki nie przechodzi dalej, do mózgu choćby, że już o sercu, żyłach, włóknach nerwowych i ciemnych, nieodgadnionych jamach wzruszenia nie wspomnę. Kupka taka nie daje powodów do myślenia, nawet o niczym.
Oto w prologu słychać niby nie ludzki, bo niby sztuczny głos, elektroniczną intonację Jana Peszka, udającego pokładowy komputer, co zwie się Miszel Komodore. Szczytową, niewyobrażalnie oryginalną chwilą roli tej wyjątkowej jest fraza-mantra: „Bi pu bi bu pi pa pu...”, albo coś koło tego. Miszel budzi Johna 102 (Wiktor Loga-Skarczewski), kapitana kosmicznego statku, sunącego na planetę Melancholia, budzi, cedząc: „Sie-dem-dzie-siąty-dzień-lo-tu-tor-sta-bil-ny-sil-ni-ki-spra-wne-ciś-nie-nie-we-wnątrz-stat-ku-w-nor-mie”. Po czym startuje seans pamięci - jest gadane o przeszłości Johna 102. W słowach wraca, co było. Jakieś stare filmy o kosmosie, jakieś chłopięce marzenia o budowie rakiety, imieniny babki Natalii, niegdysiejsze z nią partie szachów, jakaś dziwna noc u babki Haliny, jakieś żołnierzyki - zwłaszcza jeden, uroczy, gdyż posiadał „miłą odstającą dupkę”, jakieś chłopięce łzy przy śpiewie misia Colargola, później pierwsza randka, jakaś olimpiada z historii sztuki, jakaś na wpół zdechła wrona, co ją późniejszy John 102 kurował pod różową kołderką, no i jakże subtelne, jak głęboko korespondujące z tytułem „Lord Kantor” pytanie, które duży Pakuła wsuwa w metaliczne gardło Miszelo-Peszka: „Pamiętasz, że umarłeś w swojej klasie?”. John 102 – pamięta. Wybrzmiewa też inna, równie lotna wymiana zdań. Oto John 102 pyta, właściwie dlaczego generał Zerk nazwał się akurat Kantorem, na co Miszelo-Peszek cedzi: „Nie wiem, John, może skupuje euro?”... Pewności nie mam, lecz przypuszczam, że kiedy padła ta fraza dowcipna – przy radioodbiornikach śmiechom i radosnym zabawom końca nie było. A później muzyczna przerwa nastaje, po czym rozpoczyna się gadanie o 77 dniu lotu. W kupce dziecinnych dźwięków narasta ciemność, gęstnieje nieodwracalnie.
Karzełek, Kosmiczny Karzełek (Zuzanna Skolias) - za oknem statku. Odkurzaczem, tak, odkurzaczem się Karzełka do luku wciąga i się pisklęcego pisku Karzełka (no bo skoro Karzełek, to przecież musi piszczeć, czyż nie?), piszczącego o swoim pobycie na Ziemi, słucha uważnie. Pisku o tym, że ktoś Karzełka tam: „tak mocno kopnął w jego małą dupę, że aż w kosmos wyleciał”, a na Ziemi pozostało szaleństwo świata, które Karzełek dobrze pamięta. To znaczy: napięcie przestrzeni pozostało, przestrzeni łono, Kraków, w Krakowie Grzegorz Niziołek jako smok wawelski, który na gród sprowadził karłowatość powszechną, czyniąc z grodu totalną pustynię, zamieszkałą przez „obsranych smutasów”, tudzież przez Godżille. A w innych punktach globu? W Los Angeles ciągle leje, w Nowym Yorku: „Szaleją nawalone dzikie bobry na skuterach. Próbują je zwalczyć berlińscy geje-naziści, ale nie dają rady, choć próby są popierane przez paryskie feministki”. Gdzie indziej pół-bobry, pół-Indianie oraz zblazowani pół-murzyni mordują artystów, pisarzy, dziennikarzy i wolnomularzy, a zwłaszcza nienawistnych hochsztaplerów-performerów, żywcem zjadając im jądra, a gdy jąder nie mają, to im je, by je zjeść, wcześniej przyszywają (logika Pakuły przypomina kryształ!). Do tego jest penis i Rodman Dennis, rosną radioaktywne kaktusy, w Moskwie bryła lodu wygrywa X-Faktor oraz wybory prezydenckie, w Warszawie zaś zostali przy życiu już tylko ludzie w garniturach i garsonkach... Słowem, pisklęco piszcząca pamięć w dupkę kopniętego Karzełka niezbicie dowodzi, że nie jest z nami, drodzy Ziemianie, zbyt wesoło. Lecz mniejsza z tym, mniejsza, bo oto kosmiczny statek przebija się przez czasoprzestrzenny lej, w dali majaczy planeta Melancholia – rozpoczyna się III akt „Lorda Kantora”, tytułowy bohater (znów Loga-Skarczewski, tym razem jako baryton głębinny, bo czymże innym, jak nie barytonem głębinnym powinien gadać oszalały, przerażający demon kosmiczny, no, czym?) zacznie za chwilę bełkotać o ogromie pamięci. Tak, zaczyna się już dokumentnie czarna odsłona gulgoczącej kupki. Inaczej mówiąc – zaczyna się tak kolosalna dowolność, że można sobie z niej sklecić każdą idejkę. Tak zawsze bywa z kupkami byle czego. Wysili się słuchacz kupki odrobinę, pokombinuje sekund kilka – i już układa sobie z kupki cokolwiek, małego fiata, wielbłąda, albo nawet podwodny okręt kapitana Nemo. Hulaj dusza – sensu i tak nie ma, więc niechaj będzie jakikolwiek.
Gdyby małego Pakułę inaczej kuszono, gdyby nie tresowano go sztuką płaską jak opłatek, obrazkami ziemniaczanymi i cepami nowoczesnych pojęć – „Lorda Kantora” pewnie by nie było. Ta wyżej skatalogowana kupka dziecinnych dźwięków - nie kotłowałaby się w małżowinach usznych przez chyba pół godziny. Jedne trociny nie obklejałyby młoteczka, inne nie czepiałyby się kowadełka, jeszcze inne – nie wypadałyby z ucha na ramiona, niczym łupież. I słuchacz nie musiałby dumać, właściwie jaka reguła rządzi obklejaniem, czepianiem się oraz wypadaniem. I to jest najintensywniej ponury dowcip „Lorda Kantora”. Kupka dziecinnych dźwięków dużego Pakuły nie posiada żadnej wewnętrznej konieczności, cienia spójności. Nic w niej nie jest nieuchronne. Nawet Zerk.
John 102 pyta, dlaczego Zerk stał się akurat Kantorem. Jest to w istocie problem trywialny. Istnieje bowiem inny problem, odwrotny, fundamentalny. Niby dlaczego akurat kosmicznego czuba Zerka, opętanego dyskami pamięci, wybrał Pakuła, by zeń Kantora, demona pamiętania, uczynić? Czemu Kantorem nie został, dajmy na to, Koziołek Matołek, który przecież pamięta o Pacanowie i do Pacanowa wędruje, tak jak Kantor powrócił z „Wielopolem, Wielopolem” właśnie do Wielopola? Albo dlaczego Kantorem nie został zawsze czule pamiętający o Polsce kapitan Kloss? Albo bez ustanku o biednych i poniżonych pamiętający Janosik? Albo stary Czereśniak, bohater „Czterech pancernych i psa”, ten tak wiele z dzieciństwa swojego syna, młodego Czereśniaka, pamiętający dziadzio? Nie oszukujmy się - stary Czereśniak byłby najlepszy. W końcu inny bohater wspomnianego serialu filmowego, czołg mianowicie, zwał się Rudy i miał numer 102, czyli numer dokładnie ten sam, który w „Lordzie Kantorze” dużego Pakuły wyróżnia kapitana Johna - sto drugiego Johna w historii trudnych lotów kosmicznych na odległą planetę Melancholia.
W starym wierszu stary poeta uczy, że nie należy zaniedbywać nauki o pięknie, przypomina, że estetyka może być pomocna w życiu. Oznacza to tyle, iż nie wolno zaniedbywać nauki o koniecznej wewnętrznej spójności opowieści każdej, każdego dzieła sztuki. Idę o zakład, że starym tym wierszem kuszono Pakułę we wczesnej jego młodości. Ale cóż z tego? Widać czym innym go skuszono skutecznie, jego i tylu, tylu innych młodych kapłanów teatru najnowszego.
Złapał się Pakuła na rytm bębnów postdramaturgii, czy jak to się tam na awangardowych teatrologiach dzisiaj nazywa, na rytm piszczałek pospolitego ruszenia nowoczesności, na cepy pojęć i parcianą estetykę. Złapał się na lep łatwizny. Więc by moment przecięcia wstęgi nowej Cricoteki uwznioślić kosmicznie - usypał w radiu okolicznościową kupkę brzdąknięć i głosów, co są, jakie są, i są tam, gdzie są. Lecz gdyby inne były, inne i w innych miejscach dźwięczały – niewiele by się zmieniło. Nic. Bo kupka pozostaje kupką, choćbyś ją, człowieku, w nieskończoność przesypywał. Bezład – nie znika. Banał – puchnie. Ból ucha – nie maleje.
kh/mc