Tuż nad spokojną twarzą człowieka dźwigającego krzyż, jasną od nie wiedzieć skąd sunącego, czułego, miękkiego światła – tłusta, z popiołów i zjełczałego salcesonu ulepiona gęba w mroku. Koszmar. Pięć szarych, samotnych zębów w ustach rozwartych jak do pogardliwego wrzasku lub beknięcia, powieki opadłe do połowy oczu debila, smolista szczecina lichego wąsa, wkłuty w skórę przy kątach warg – tandetny łańcuszek zdobiący brodę. A nos? Lepiej nic nie mówić. Gęba-koszmar. Gęba-widmo. Gęba-przerażenie. Hipnotyczna, przykuwająca wzrok gęba. Gęba utalentowana. Utalentowana tak fantastycznie, że godna książki, godna tego w liście wysłowionego marzenia Brunona Schulza, marzenia o napisaniu powieści z ludzkiej twarzy, zobaczonej choćby na deptaku w Truskawcu. Tak utalentowana i kusząca gęba. Chciałoby się gdzieś obok wcisnąć swoją, lecz nie da się. Już nie. Na tej starej, pięćset lat liczącej sobie desce o wymiarach 76,5 x 83,5 cm, na tym dębowym prostokącie, szczelnie wypełnionym dziewiętnastoma twarzami, z których większość każe myśleć o zwierzętach nie z tego świata, stworach wprost z zoologii zupełnie fantastycznej – nie ma miejsca na dwudziestą. Zresztą – na cóż twoja? Nic by nie dodała. W tych dziewiętnastu, a każda utalentowana i hipnotyczna, skraplają się bez reszty wszystkie twarze świata. Nic nie zostało poza deską.
Twarz ma talent. Każda. Wystarczy chcieć ją zobaczyć i chcieć ją pokazać. Twarz ma talent, lecz nie o talent kameleonowo-plastelinowy chodzi, nie o iście cyrkowe sztuczki, nie o umiejętność żonglowania tysiącem min przeróżnych, o dryg do zdumiewającego falowania brwiami, wybałuszania oczu, zakrywania dolną wargą nosa i uszami machania niby koliber. Chodzi o ukryty talent do światła. Chodzi o ukryty talent do mroku. Nie do światła w ogóle, nie do blasku każdego, i nie do dowolnego mroku, wybranego z wielu mroków. Twarz – jakaś konkretna, tylko ta, nie inna - ma talent do światła, w którym skąpana będzie czyjaś opowieść, na przykład filmowa, opowieść właśnie ta, nie inna, jakby przeznaczona dla tej twarzy. Ma talent do tego jednego gatunku światła. I do tego jednego gatunku mroku. Do światła i mroku zarazem, bo rzadko się zdarza, by światło i mrok były osobno. Tamta twarz człowieka o zamkniętych oczach, dźwigającego krzyż, ulepiona jest z blasku i cienia. Czy widział ją Federico Fellini? Czy widział dziewiętnaście wsysających twarzy, zamarłych na dębowej desce pięć stuleci temu?
Przez większość życie Fellini kolekcjonował twarze. Całych ludzi, owszem, lecz twarze głównie. Oblicza sfotografowane, narysowane, namalowane. O tym archiwum (Co się z nim stało? Gdzie przepadło?), o jego gigantyczności krążą niepoczytalne legendy. Ponoć była to istna borgesowska Biblioteka Babel Fizjonomii. Wszystkie nosy świata, wszystkie wargi, uszy, oczy, brody, czoła, powieki, rzęsy, włosy, wąsy, brwi i policzki. I wszystko to – we wszystkich kolorach, odcieniach. I w każdym wieku te oblicza – od dziecka, przez dojrzałość, po starca, po babcię. I w dowolnym tonie. Głupcy i mędrcy, dziwki i święte, morderca i pyszałek, zakonnik i złodziej, arystokrata i pastuch, ten i tamten, i tamten jeszcze – wszyscy, każdy. O tej nieskończoności legendy krążą, legendy podobne do tych wspominających rytualne nieprzygotowanie Felliniego. Ponoć prawie nigdy nie było scenariusza filmu. Przynosił jakieś rysunki, często pieprzne, jakieś zdanka urwane, jakieś karykatury niedokończone. To wszystko. Nigdy też nie było na początku, przed pierwszym klapsem, żadnych mocnych idei, żadnych wykrystalizowanych przesłań dla ludzkości, żadnych pouczeń ni przestróg, żadnej filozofii. Coś niby mgła, przeczucie o mętnych konturach, kawałki niepojętego snu. To wszystko, co było na początku. Odrobina światła, światła tej jednej opowieści. Trochę niepowtarzalnego mroku. Przeglądał więc swą Bibliotekę Babel Fizjonomii, szukał twarzy dobrych dla takiej jasności i takiego cienia. Na zdjęciach próbnych sam ustawiał reflektory, badał, czy oblicze aktora łagodnie wsunie się w przeznaczoną dla opowieści grę światła i mroku. Resztę – znamy. Te we wszystkich filmach Felliniego – pochody twarzy niespotykanie utalentowanych, doskonałych, hipnotycznych, twarzy, z których każda godna jest powieści pisanej z niej właśnie. Pochody twarzy całkiem jak wszystkie twarze w seansach Kantora, filmach Bergmana, teatrze Jarockiego, Tomaszewskiego bądź Strehlera. U nich, jeszcze u kilku, może kilkudziesięciu podobnych, i u Felliniego – wielki pochód twarzy niespotykanie utalentowanych do gry ze światłem i mrokiem, a dopiero na końcu – idea, filozofia, pouczenie.
Idee skapywały z twarzy, które się rozpłynęły w ciemności finału filmu lub przedstawienia, skapywały i zachowywały niepowtarzalność twarzy, przestawały być bujającymi nad miastem balonami sterylnego intelektu, stawały się konkretne, nie do podrobienia. Coraz częściej bywa odwrotnie. Coraz więcej jest w teatrach idei, coraz mniej twarzy nie przezroczystych, twarzy nie do zastąpienia, twarzy przeznaczonych dla światła i mroku tylko jednej, tylko tej opowieści. Co drugi seans przypomina się nagle stara scena z Oskara Wilde’a, kiedy to na wytwornym balu markiz spotyka znajomego barona, rękę na przywitanie podaje i patrząc mu głęboko w oczy, powiada: „Przypominam sobie pana nazwisko, lecz jakoś nie mogę sobie przypomnieć pana twarzy”. W zamarłym świecie starej dębowej płyty, tej deski jak prostokątna patera, szczelnie wyłożona dziewiętnastoma fantastycznymi, fantastycznie utalentowanymi fizjonomiami – frazy Wilde’a nie da się pomyśleć.
Rzecz jasna – widział Fellini stareńką deskę dziewiętnastu olejnych twarzy. Ilu jest tych, którzy nie widzieli? Możliwe, że w ogóle istnieją? W Museum voor Schone Kunsten w Gandawie, albo na jednej z reprodukcji, co ich jest zapewne milion – widział Fellini legendarne „Niesienie Krzyża”, obraz, który Hieronim Bosch ukończył w roku swojej śmierci - 1516 po Chrystusie. Właśnie minęło od niej - pół tysiąca lat. Widział te w miękkim świetle i chłodnym mroku znieruchomiałe oblicza, z których tylko oblicze Zbawiciela o zamkniętych oczach, kobiety w jasnym czepku i drugiej kobiety, tuż za pierwszą, tylko te trzy twarze nie są fantastycznymi zwierzętami, nie są fizjonomiami potworności, od których wzroku nie sposób odkleić. Niemożność nie patrzenia - właśnie to jest u Boscha dojmujące naprawdę.
Przy całym jego szaleństwie, przy całej jego zdewociałej, zapiekłej, wiecznie karcącej wierze, przy całej jego skłonności do batożenia bliźnich za grzechy, batożenia wizerunkami infernalnych potworności – naprzeciwko jego dzieł człowiekowi w istocie żyć się zachciewa, i to bardzo. Po obejrzeniu jego na wielu deskach namalowanych piekieł hipnotycznych, wsysających, doskonale pięknych, pełnych ludzi o zwierzęcy twarzach – człek nie do spowiedzi, a później do leżenia krzyżem, drepce pokornie, lecz do wszystkich siedmiu, tak smakowicie przez Boscha odmalowanych na innej desce, grzechów głównych galopem sunie uśmiechnięty i z głową uniesioną. Nie mówię, że nakłaniał do zła. Ja mówię tylko, że był artystą tak gigantycznym, iż sztuka jego zdławiła jego nawiedzone kaznodziejstwo. Został na deskach świat taki, jaki jest, nie inny – cudownie gorzki. Zostały twarze utalentowane do gry trochę ze światłem, a trochę z mrokiem.
Paweł Głowacki