lecz wtedy nie wiedziałem
że odchodzicie na zawsze
i że będzie
ciemno
Zbigniew Herbert "Elegia na odejście pióra atramentu lampy"
W foyer Teatru Słowackiego, pod wielkimi oknami z widokiem na kamienice przy Szpitalnej – stół. Był, pewnie wciąż gdzieś jest, nawet na pewno, może tylko trochę zapomniany, więc jednak jak gdyby już nieistniejący. Ale - był. I był zupełnie zwyczajny, jak wiele innych stołów, bez ekskluzywnych właściwości, jeśli nie liczyć szklanej tafli, która, o ile mnie pamięć nie myli, pokrywała blat owalny niby jajo. Ot, odrobina nienachalnie lśniącej elegancji. Do tego były i dalej gdzieś są dwa miękkie krzesła, podobnie jak stół zwyczajne, przez długie lata podobnie niepowracające w niczyich wspomnieniach. Patrząc od widowni - na krześle po lewej siedział Andrzej Seweryn, który wciąż jest. Na prawym – Izabela Olszewska, która dziś, od kilku dni, jest już tylko była. Oboje trwali prawie nieruchomo przodem do nas, więc nie tak, jak w didaskaliach „Impromptu <Ohio>” chciał Samuel Beckett. Ale dziś – jakie to ma znaczenie? I nic już nie wadzi, że nie byli okutani identycznymi czarnymi płaszczami, że nie założyli bliźniaczych peruk z długich siwych włosów oraz że na lśniącym blacie nie leżał czarny kapelusz o szerokim rondzie. Nie, Seweryn i Olszewska – Słuchacz i Czytająca – nie byli, jak chciał Beckett, „jak najpodobniejsi do siebie”. Lecz mimo to - byli identyczni. Byli jednym i tym samym, lecz nie w obrazku, a w istocie. Byli aktorstwem. Aktorstwem krańcowej miary. Ścianą. Dalej nie da się pójść. Aktorstwem, to znaczy ostateczną konsekwencją starego westchnienia Becketta: „Cóż pan chcesz, słowa to wszystko, co mamy”. Także wtedy, gdy są nimi falujące motyle dłoni mima.
„Nieprawdopodobne bogactwo”, tak o tajemnicach skulonych w najmniejszym słowie rzekła kiedyś przed kamerą Olszewska. Że przymiotniki, czasowniki, rzeczowniki i reszta językowego planktonu - to inspiracja, sedno, pestka wszystkiego dobrego, co udało jej się na scenie pokazać. I jak gdyby trzymając pomiędzy opuszkiem kciuka a opuszkiem wskazującego palca prawej dłoni ziarnko piasku, uniosła je, niewidzialne, w okolice swych ust – i wspomniała siebie jako Winnie w „Radosnych dniach” Becketta, wspomniała tamtą piękną swą mordęgę dawkowania napięcia w miligramach już nawet nie całych słów, lecz tylko sylab, może nawet jedynie liter. Zaś później, wiele miesięcy, może nawet lat po owym wyznaniu - był zwykły stół przed wielkimi oknami i oni dwoje na krzesłach zwykłych niby stół… A może jednak wcześniej, dużo wcześniej? Kto to wie? Kto pamięta? Był 3 grudnia roku 2006, śnieg na dachach, pod ścianami, i rynny całe we frędzlach sopli – przynajmniej tyle dziś pewności. I na zegarach było trochę przed 13.00, gdy Olszewska przeczytała pierwszą frazę „Impromptu <Ohio>”. „Niewiele już zostało do opowiedzenia. Ostatkiem -”. Tu Seweryn, jak chciał Beckett, przerwał jej, stukając zwiniętą dłonią w jajowate szkło na blacie. Wtedy ona powtórzyła - wtedy ona teraz w mym wspomnieniu wciąż od nowa powtarza - urwany przez niego początek i spokojnie rusza dalej. Znów jest jak wtedy było. Graniczne Aktorstwo słucha granicznego Aktorstwa. „Niewiele już zostało do opowiedzenia. Ostatkiem sił, szukając ulgi, wyniósł się stamtąd, gdzie tak długo byli razem, do jednoosobowego pokoju na przeciwległym brzegu. Z jedynego okna widać było w dole rzeki kraniec Łabędziej Wyspy”.
A teraz zgłasza się do mnie dyrektor trupy bombastycznie tapirowanych przymiotników i przymilnie proponuje swe usługi, gdyż po śmierci Olszewskiej rzec, iż była wcieleniem „aktorstwa granicznego”, to, szanowny panie, za mało, stanowczo za mało. Otóż, dyrektorze biedny – to stanowczo za dużo. Żeby było w sam raz, żeby w oczywistościach nie zatracić osobności Olszewskiej, trzeba by zdobyć się na jakąś opowieść, nawet na fikcję, iluzję, a nie zadowalać się pieczęciami tapirowanych epitetów. Kłopot w tym, że ja nie mam opowieści o niej, jeszcze nie mam. Mam tylko w pamięci lub na taśmach garść jej proteuszowych przeistoczeń w opowieściach Swinarskiego, Wajdy, Zamkow, Hussakowskiego i Krzemińskiego. Janina Chomińska w „Z biegiem lat, z biegiem dni”, pani Rollison w „Dziadach”, Wróżka w „Wyzwoleniu”, Jewdocha w „Sędziach”, Maria Lebiadkin w „Biesach”, Katarzyna w „Matce Courage i jej dzieciach”, Estrella w „Życie jest snem”, jeszcze wspomniana Winnie, jeszcze Stella w „Tramwaju zwanym pożądaniem”, i jeszcze choćby… Jak miała, jak ma na imię ta postać w bajce Szekspira „Wszystko dobre, co się dobrze kończy”? To i całą resztę mam w pamięci i na taśmach, lecz przecież bez ustanku wracam do niedzieli 3 grudnia roku 2006, do niepełnej godziny 13.00. Na marginesie teatralnego Festiwalu Dedykacje Beckett, w foyer Teatru Słowackiego Seweryn i Olszewska czytali na Salonie Poezji kilka drobin z dzieł twórcy „Końcówki”. Fragment z ”Czekając na Godota”, kawałek „Ostatniej taśmy”, całą „Kołysankę”, pełne „Podrygi”, wreszcie – „Impromptu <Ohio>”. Bez ustanku wracam do tego ostatniego.
„Jak najpodobniejsi do siebie”, powiada Beckett. Jedno istnienie czyta drugiemu istnieniu ostatnie trzy strony opasłego manuskryptu, który jest kroniką życia, portretem życia, może po prostu samym życiem pierwszego istnienia. Lecz jest niemałe prawdopodobieństwo, że przy stole wcale nie siedzą dwa istnienia, a jedno, tylko podwojone. Jak gdyby lustrzane odbicie naraz wyszło ze zwierciadła i zasiadło tuż obok swego oryginału. Więc - tylko jedna samotność? Jedna samotność, która wyśniła swą kalkę, by ta czytała jej ostatni fragment życia tejże jednej samotności? Albo jedna samotność, która wyśniła własną kalkę, aby jedna samotność miała komu czytać na głos pożegnalny fragment życia kalki, przez czytającą samotność wyśnionej na swój obraz i podobieństwo? A czymże jest aktorstwo, jeśli nie śnieniem samego siebie wewnątrz cudzych słów, które stają się w gardle śniącego słowami jego własnymi? A może śnieniem siebie zasłuchanego w cudze słowa, które stają się tak bliskie śniącemu jak bliska jest mu jego własna skóra?
Jeszcze pięć razy Seweryn puknął zwiniętą dłonią w taflę szkła na jajowatym blacie. Jeszcze pięć razy tak przerywał Olszewskiej czytanie, głuchym stuknięciem skłaniając skrytego w niej Czytającego do powtórzenia ostatniej frazy, istotnej dla Słuchacza, czekającego w Sewerynie na słowa o sobie. Słowa o nieuchronnej utracie, o wystyganiu wspomnień, blaknięciu świata, ciemnieniu krajobrazu i fiaskach. Słowa o końcu. O końcu, który nie nadejdzie, dokąd jeszcze brzęczą słowa. Gdyby nie Olszewska, gdyby nie jej inscenizacja cudzych fraz – nie mógłbym ułożyć tych zdań. Lecz słowa starego woluminu powoli cichną. Aż wreszcie Olszewska przeczytała, wciąż czyta: „Więc gdy smutna opowieść opowiedziana została po raz ostatni, dalej obaj siedzieli jak obróceni w kamień. Przez jedyne okno nie wpadało światło poranka. Z ulicy nie dochodził żaden dźwięk przebudzenia”. A po oddechu – to: „Nic już nie zostało do opowiedzenia”. Stuknięcie. Więc jeszcze raz: „Nic już nie zostało do opowiedzenia”. I jeszcze raz stuknięcie, jak ostatnia deska ratunku. Lecz to na nic. Ostatnie zdanie już nie wróciło, nie wraca. Pozostał, dalej pozostaje jedynie gest, namalowany przez Becketta. Jednocześnie opuszczają prawe ręce na stół, podnoszą głowy i patrzą na siebie. Nie mrugając. Bez wyrazu.
Zdarzyło się to 3 grudnia roku 2006. Przed 13.00. A na wiosnę spłynęły śniegi, spadły sople. Wszystko przepadło. Po czym przeszły kolejne zimy, kolejne wiosny. Wiele razy wszystko przepadło. Teraz mamy czerwiec roku 2024. Czytająca nie żyje. Jest ciemno.
Paweł Głowacki