Człowiek w oddali. On i żywego ducha. Mały jak czarny żuk lub strzęp kory pchany wiatrem, idzie powoli brzegiem morza, już chyba nie ważne, że skądś, i nie ważne, że dokądś. Gdyby skręcił nagle, gdyby opuścił krawędź wody i piasku i między wysokimi, samotnymi źdźbłami traw przeszedł przez wydmy i ścieżką iglastego lasu dotarł do traktu poważniejszego - traktem dotarłby może do mieściny, w której może jest stacyjka kolejowa. Być może poczekałby na jedyne w rozkładzie jazdy wagony, wleczone ledwo trzymającą się kupy ciuchcią wielkości drabiniastego wozu, i być może wsiadłby, by dojechać do większej stacyjki, stamtąd zaś do jeszcze większej, i dalej, kilka razy tak nawiedzając kolejne perony, aż do stacji Warszawa by dotarł. Może ruszyłby w stolicę kraju zadekretowanej stadnej szczęśliwości, może szedłby szarymi niczym towot, pustawymi ulicami, obok przaśnych witryn nielicznych sklepików, pofalowanych jezdni, rdzewiejących bram i tramwajów na wajchę, trzeszczących na zakrętach. Pod uchylonym oknem mieszkania na parterze może usłyszałby naraz dobiegające z lampowego radia mlaskające przemówienie pierwszego sekretarza, w końcu jest rok 1957, Władysław Gomułka przecież kwitnie. Może wstąpiłby do siwej od dymu fajek bez filtra gospody i pochylony nad ciepłą setką, ogórkiem kiszonym i pasztetową w jelicie nie do przegryzienia wysłuchałby ciemnego mruku nad tym samym skulonych, wiórkami marnej nikotyny na boki plujących współplemieńców, lękających się boleśnie świeżej pamięci o wojennej czerni, co skończyła się tak niedawno, i lękających się jutra w kraju stadnej szczęśliwości. Aby załatwić jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę, może stanąłby w urzędzie na końcu długiej kolejki ortalionów barwy ołowiu lub rzepy, i dla zabicia pustego czasu oczekiwania kontemplowałby urzędowy telefon na korbkę oraz kabel ebonitowej słuchawki przy uchu piszczącej kierowniczki z dekoracyjnym, piwem utwardzonym kokiem na ciemieniu - kabel całkiem jak ten łączący wbite w wydmy drewniane słupy, które teraz mija, powoli idąc brzegiem morza. Więc – gdyby tylko opuścił krawędź wody i pisaku... Ale nie.
Mężczyzna w oddali, mały jak strzęp kory, nie skręci na wydmy, nie zniknie w iglastym lesie, by później, w finale podróży, wtopić się w mysią codzienność. Kobieta, która za chwilę wyjdzie naga z morza, ubierze się - lecz nie po to, by ruszyć na stację i na końcu torów wrócić do tak zwanego życia. Nie teraz. I do końca opowieści – nie. Nie - jak on, który za chwilę zatrzyma się niedaleko niej, już odzianej, i będzie chciał być blisko, jak najbliżej, ale nie starczy mu sił. Nie ruszą się z miejsca. A wokół – żywego ducha. To wszystko. Jest rok 1957, jest Polska roku 1957, owszem, ale jest ona gdzieś daleko. Za wydmami, za lasem iglastym, za szeregiem peronów i przesiadek. Kablem na drewnianych słupach zapewne suną rodaków rozmowy o kwestiach palących, ba, możliwe, że sunie też żabie gadanie towarzysza Wiesława - lecz jakież to ma znaczenie, skoro na dole pod kablami nic nie słychać? To nie ma znaczenia.
Spojrzenia mężczyzny i kobiety, ich bezradne twarze, ich zawsze niedokończone gesty, w ostatniej sekundzie zdławione wyznania, maleńkie rezygnacje, wielkie pasma ich milczenia, słowem - nic z tego, z czego utkany jest „Ostatni dzień lata” - w 1957 roku kręcony filmowy debiut Tadeusza Konwickiego - przez godzinę trwania opowieści nie opuszcza krawędzi piasku i wody. Dziś nie ma już roku 1957, już nie ma Władysława Gomułki. Mamy rok 2015, mamy inną Polskę, lecz czystość, świeżość „Ostatniego dnia lata”, tej porcelanowo kruchej impresji o miłości, co żadnych na spełnienie szans nie miała, jest hipnotyczna, jak była, tak sądzę, w 1957. I kiedy widać dwie bezimienne samotności, przez godzinę lękliwie, niespiesznie obwąchujące się wzajem na obojętnym piasku, co zdaje się nie mieć końca, na tle równie obojętnego leniwego falowania bez początku – przypomina się akapit, którym Denis Diderot w 1773 roku otworzył „Kubusia fatalistę i jego pana”, akapit będący zarazem przewrotną definicją sedna każdej opowieści wielkiej naprawdę.
„Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic, Kubuś zaś, iż jego kapitan mawiał, że wszystko co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze”.
Tak. Chyba tak. Bez względu na to, jak zwie się góra i czy w ogóle istnieje jakaś góra. Zresztą, to nieważne. O tyle nieważne, o ile jest, a przecież jest, to coś, zwane życiem, co zostawia ślady w głowie, żyłach, włóknach nerwów. Ślady, węzły, gruzła, zaschłe w pamięci dziury po dźgnięciach. One później pozwalają na coś lub na coś nie pozwalają. To nieuchronne. W „Ostatnim dniu lata” Konwicki dotyka tego, co nieuchronne. Ślady w tych dwojgu, którzy się gdzieś za plecami oficjalnego świata spotkali na krawędzi wody i piasku, by w finale pojąć, że nie mogli spotkać się naprawdę i być blisko na zawsze - są śladami czarnymi. Ale też fantastycznie skrytymi. Konwicki tylko muska je. Oto kobieta mówi słów kilka o bliskim, który zniknął. Mężczyzna nieruchomieje nad kawałkiem rurki w piasku, która może jest łuską. A kiedy w prologu zbliża się powoli brzegiem morza, słychać głos kobiety, słowami poematu Tadeusza Różewicza „Głosy” dotykającej własnych traum. Mówi o rozdarciu i nienawiści, o dziobatych od salw murach, o ludziach w bydlęcych wagonach, o łapach ciemnych psów. I o tym, że wie, iż nie trzeba tak pamiętać, ale... „Ale kiedy przyjaciel wyciągnie rękę, zasłaniam głowę jak przed ciosem, zasłaniam się przed ludzkim gestem, zasłaniam się przed odruchem czułości”. I to już wszystkie wątłe ślady starej czerni.
Przeszłość każe zasłaniać się przed odruchem czułości. Trzeba się zasłaniać. Brak sił, by przyjąć czułość. „Ostatni dzień lata” Konwickiego - większy niż Polska roku 1957 i roku 2015 – jest opowieścią o tym małym, cichym „Nie”.
Paweł Głowacki/mc