Prawdopodobnie nikt nie spodziewał się, jaką furorę na OFF Festivalu zrobi Zespół Pieśni i Tańca Śląsk. Oczywiście każda odsłona katowickiego festiwalu zawiera jakiś element zaskoczenia, w line-upie można spodziewać się artysty, który nie pasuje na pierwszy rzut ucha do alternatywnego pakietu, i który zazwyczaj porywa publiczność (Omar Souleyman, Zbigniew Wodecki z Mitch & Mitch), więc wybór Śląska wpasował się w linię propozycji „jeszcze bardziej offowej niż kanon offu”. Sama byłam jednak zaskoczona, stojąc pod sceną i obserwując reakcje, jak żywiołowo i entuzjastycznie odebrano zespół konserwatywny i, jak sądziłam, bardzo niemodny. Publiczność odruchowo wpadała w taneczny rytm, próbując wirować i wycinać hołubce, licznie zgromadzone dzieci tańczyły radośnie; kto nie tańczył, podśpiewywał „Gdybym to ja miała skrzydełka jak gąska”, a nawet „Szła dzieweczka do laseczka”, i to bez ironii. Mnie również podobała się sceniczna wirtuozeria i żywiołowość wykonawców. Trudno było ustać w miejscu.
Polska muzyka tradycyjna pasuje, jak stary blues czy country, do alternatywnych uszu, wyczulonych na wszystko, co surowe, autentyczne, naturalne.
Skąd taki entuzjazm dla muzyki z babcinego radia, z zakurzonego winyla niesłuchanego od lat? Popatrzmy: w Katowicach wystąpiła – na mniejszej scenie – Kapela Maliszów, świetny rodzinny zespół grający muzykę tradycyjną w znacznie bardziej organicznej formie. Ale publiczność OFF Festivalu wydaje się już przyzwyczajona do polskiej muzyki źródeł, występował przecież Raphael Rogiński z Genowefą Lenarcik, Janusz Prusinowski, Olo Walicki i Kaszebe, Kapela Ze Wsi Warszawa; Maliszów przyjęto więc bardzo pozytywnie, lecz bez zaskoczenia. Polska muzyka tradycyjna pasuje, jak stary blues czy country, do alternatywnych uszu, wyczulonych na wszystko, co surowe, autentyczne, naturalne.
Z folklorem „kuratorowanym”, tym, co Piotr Korduba nazwał kiedyś „ludowością na sprzedaż” przy okazji swoich badań nad Cepelią, sprawa jest bardziej złożona. Kojarzy się, owszem, z piękną, eksportową twarzą epoki PRL, z tradycją wypolerowaną, pozbawioną wszelkich chropowatości, uklasycznioną. Ale z drugiej strony, czy „Śląsk” nie ma swojej legendy w równoległym świecie? Przecież to ich płytę kupił podczas krótkiej wizyty w Polsce David Bowie, i to „Helokanie”, kompozycja Stanisława Hadyny, miała zainspirować „Warszawę”, piękny i ponury utwór Bowiego i Briana Eno z płyty „Low”. Na krakowskim festiwalu Unsound, słynącym z brzmień jeszcze bardziej wymagających niż OFF, „Śląsk” wystąpił wspólnie z brytyjskim artystą pochodzenia polskiego, Felicitą, którego projekt „Soft Power” wypływał z inspiracji mglistymi wspomnieniami tańca w polonijnym zespole ludowym. Te same wątki Felicita kontynuował na swojej płycie „Hej”, której okładka z wycinanką nie pozostawia wątpliwości, jakiego typu folklorystyczny destylat znajdzie się w środku: transowe tańce albo hipnotyczne kołysanki. Troszeczkę jakby otworzyć bombonierkę wedlowską, czy raczej z Zakładów im. 22 Lipca, w wersji eksportowej z lat 60.
Etnomuzykolodzy, badacze muzyki źródeł, fascynaci tradycji wykonali kolosalną pracę, ocalając od zapomnienia muzykę polskiej wsi taką, jaką faktycznie tam grano, na basach, skrzypcach i bębnach, przypominając i utrwalając dorobek nieznanych wirtuozów, powtarzając w kółko, że kultura tradycyjna, folklor i folkloryzm to nie to samo.
W ubiegłym roku jedną z okładek magazynu „Vogue” ozdobiła fotografia Zuzy Krajewskiej, przedstawiająca modelkę Monikę Jac Jagaciak z zespołem Polonia Polish Folk & Dance Ensemble Of Chicago. Uświadomiłam sobie, że to element pewnego szerszego trendu – współczesnej fascynacji zespołami folklorystycznymi, nie ludowymi. Właśnie zaczynał się triumfalny pochód „Zimnej Wojny”, przeboju kinowego, którego zbiorowym bohaterem uczyniono fikcyjny zespół pieśni i tańca Mazurek – a wraz z oscarowym kandydatem rozpędziła się kariera „Dwóch serduszek”, znanych z wykonania „Mazowsza”. Zapewne bez efektu „Zimnej wojny” nie byłoby też i „Śląska” na OFF Festivalu.
I tak to się dzieje. Etnomuzykolodzy, badacze muzyki źródeł, fascynaci tradycji wykonali kolosalną pracę, ocalając od zapomnienia muzykę polskiej wsi taką, jaką faktycznie tam grano, na basach, skrzypcach i bębnach, przypominając i utrwalając dorobek nieznanych wirtuozów, powtarzając w kółko, że kultura tradycyjna, folklor i folkloryzm to nie to samo. Praca przynosi efekty, co można mierzyć liczbą płyt, potańcówek, udanych występów, programów w telewizji. A tymczasem okazuje się, że sama z siebie, równolegle, rozwija się fascynacja folklorem „kuratorowanym”, eleganckim, i to częściowo wśród tej samej publiczności. Wydaje mi się, że wypływa to z innych pobudek: tu słuchacze próbują chwytać duchy melodii zasłyszanych z radia, nuconych przez dorosłych, tak, jak robi to Felicita, a surowych emocji szukają w dźwiękach Żywizny, Adama Struga czy Kapeli Maliszów – i że nie musi być konfliktu między tymi stanowiskami.
Olga Drenda
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.