Gdybym miał skompletować jakiś swój "strój ludowy" to na pewno byłby jego częścią ów indyjski pas, cała ta muzyka i poezja, która się w nim mieści. Pewnie byłaby tam biała grecka tunika. A niebo wymalowałbym lakmusem.
Wtedy pewne odpowiedzi narzucają się same, są niejako na wierzchu, blisko i pod ręką, pytania je bezpośrednio wywołują. Do innych dociera się po odbyciu wspomnieniowej podróży w pamięci swojej i bliskich, są za zakrętem, albo za kilkoma zakrętami i górką – te bywają już nie takie oczywiste, bo pochodzą z krainy do, której przez rzekę przewozi Domysł. Są też tajemnice i zagadki, takie, które da się rozwikłać w pasjonującej, detektywistycznej przygodzie i takie zaklęte, wydaje się, na zawsze – te uświadamiają dojmująco jak bezwzględnie i autorytarnie rządzi przeszłością niemoc.
Owszem więc – tata był ze wsi i śpiewał mi pieśni partyzanckie oraz "Na przedmieściu daleko za miastem". Mama była ze wsi poniekąd i śpiewała mi "Syneczku drogi Srulku mój" Astona i Szlechtera. Tata pod koniec życia któregoś dnia powiedział "no ale przecież wujek Olek [jego wujek] był skrzypkiem weselnym". Mama zdążyła powiedzieć: "na tych skrzypcach, co są w domu dziadek grał [mój dziadek] niedzielami z aptekarzem i kimś jeszcze, spotykali się zwykle u nas w zakładzie fotograficznym, kupił je od Cygana; babcia [jej babcia] była z Rachoniów, tych, co ten Stefan". Ojciec Stefana – Andrzej Rachoń był, o czym mało kto wie, a co udało mi się ustalić, legendarnym w swoim czasie, na przełomie XIX/XX wieku, skrzypkiem weselnym. Ale czy to wszystko razem i każde z osobna musi o czymś świadczyć? Nie musi o niczym. Są przecież dzieci z rodzin muzyków od pokoleń, świetnych muzyków, którzy nagle, nie wiedzieć czemu, nie mają żadnych predylekcji do życia w dźwięku, że się tak wyrażę. A ze mnie żaden muzykant, ani profesjonalny muzyk. Moje predylekcje muzyczne objawiają w dość specyficzny i nieoczywisty sposób. Może zatem, myślę sobie, ich źródła są również nieoczywiste?
A co ja sam pamiętam, co znam ze swojego przeżycia, takiego bez udziału rodziców? W domu była adapter i kilkadziesiąt płyt, sporo piosenkarek, kilka starych winyli Mazowsza, Niemen, czołowe polskie zespoły bigbitowe. Zapamiętałem tylko te ostatnie, ale też bez konkretów, jakieś nienazywalne emocje, później w podstawówce już nazywalne – energię, tęsknotę, uniesienie. Później słuchałem płyt, które kupował starszy brat – głównie Bacha, Händla, Vivaldiego, Mozarta. Ta muzyka zawsze wydawała mi się jakaś w nieogarniony sposób kompletna. Osobny, skomplikowany, zorganizowany i potrafiący zachwycić, a przynajmniej zrobić duże wrażenie, świat. Jeśli miałbym to określić krótko, powiedziałbym krajobraz z emocjami.
W siódmej klasie oświadczyłem nagle rodzicom, żeby dołożyli się do moich mizernych oszczędności, ponieważ chcę kupić w księgarni ("Dom książki") płytę zespołu Prometheus z Eleni. Rodzice zdziwieni, "co ci strzeliło do głowy? Dlaczego akurat tę?". "Kcę.” To była pierwsza "moja" płyta, której słuchałem całymi dniami. Do dziś nie wiem dlaczego akurat ta. Razu jednego pomyślałem: no przecież dostałem na koniec roku szkolnego antologię poezji greckiej "Nowe przestrzenie Ikara" (Palamas, Kawafis, Seferis i wielu innych) z okładką o podobnym odcieniu błękitu, co okładka Eleni. To pewnie dlatego kupiłem grecką płytę. Ale sprawdziłem i jednak nie, książka była rok po płycie, zupełny przypadek. Dostałem ją, bo polonistka wiedziała, że piszę wiersze. A właśnie pisałem wiersze. I to przecież już przed płytą. Może to tędy? Mama czasem sięgała po jakieś ulubione zbiory i czytała na głos, Staffa na przykład.
Otworzyły się drzwi do kolejnych zakamarków pamięci. W domu była Eneida w wydaniu z 1830 r., podobało mi się w niej wszystko – oprawa, kaligrafowana piórem dedykacja, typografia i niezwykły staroświecki język z latynizmami i grecyzmami z którego niewiele rozumiałem. Była też antologia poezji "Młoda Polska w pieśni" z 1898 o złoconych brzegach w błękitnej (!) oprawie. Asnyk, Tetmajer, Gomulicki, Konopnicka, Przesmycki, Lenartowicz i inni. Nigdy nie byłem dobry z matematyki, ale zaczynają mi teraz przelatywać sinusoidy muzyki i sinusoidy poezji. Za nimi pojawia się obraz pełen kolorów z błękitniejącym niebem, księżycem w pełni, lwem, lutnią i dzbanem - "Śpiąca Cyganka" Celnika Rousseau. Ulubiony obraz mamy, na który przecież przez lata patrzyłem codziennie. Wisiał przy wejściu do pokoju brata. A brata codziennie widziałem w spodniach z indyjskim pasem, wpadającym w czerń, z tłoczonymi ornamentami skórze aplikowanej mosiądzem. Zazdrościłem mu go wtedy, minęło parę lat i ja też go nosiłem. Tata przywiózł go z Indii, dokąd pojechał w delegację jako inżynier chemik, specjalista od szkła. No tak był przecież w Indiach, jak ja byłem w łonie. Opowiadał o Indiach, oglądałem często odbitki kolorowe i czarno-białe, które mama od razu w ciemni zrobiła z negatywów. Starsza siostra właśnie parę dni temu wspomniała, jak do jej szkoły zaproszono tatę z opowieścią o podróży, jej znajomi z klasy do dzisiaj to pamiętają: "jak Twój tata ładnie wtedy opowiadał o tych Indiach".
Gdybym miał skompletować jakiś swój "strój ludowy" to na pewno byłby jego częścią ów indyjski pas, cała ta muzyka i poezja, która się w nim mieści. Pewnie byłaby tam biała grecka tunika. A niebo wymalowałbym lakmusem, co jeszcze opowiem następnym razem.
Remek Hanaj
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.