Radiowe Centrum Kultury Ludowej

Linia horyzontu za każdym razem inna

Ostatnia aktualizacja: 05.10.2023 08:00
Podobno każdy z nas ma w życiu tylko jeden jedyny, najważniejszy krajobraz. Przechowuje go w sobie i pamięta, nawet jeśli minęło pięćdziesiąt lat. To tak jak z zapachami – nie czuliśmy czegoś od lat, zapomnieliśmy już nawet, że taki zapach istnieje, a potem nagle przechodzimy obok torów kolejowych, wchodzimy do izby w skansenie, otwieramy słoik konfitur czy mijamy spryskaną perfumami kobietę, i czujemy go, czujemy ten właśnie należący do innego porządku aromat. Wszystkie zapadki w mózgu trafiają na swoje miejsce. Następuje zagięcie czasoprzestrzeni: jesteśmy jednocześnie tutaj i „tam”.
Magdalena Okraska
Magdalena OkraskaFoto: Magdalena Okraska

Zapach to tajemnica. Krajobraz, ten dzielony geograficznie ze względu na rodzaj ukształtowania terenu na nizinny, pofalowany, pagórkowaty i górski, i ten symboliczny, kulturowy, widziany oczami dziecka i później dorosłego – trochę też. Prawie wszyscy znamy przedziwne uczucie, które człowiek ma odwiedzając dawno niewidziane miejsca z dzieciństwa czy nawet studiów, zwłaszcza jeśli na co dzień (czy od wielu lat) ich nie widywał i wybrał się specjalnie w „podróż sentymentalną”. Takie podróże są bardzo zdradliwe. Wszystko wydaje się dużo mniejsze, nie tak usytuowane, po prostu inne. Przedmioty i ludzie pączkują, by zniknąć. Ogromne ulice, wielgachne korytarze szkolne, niezmierzone wzrokiem place, łąki i ugory okazują się skarlałe albo zabudowane. Prawie żadna ścieżka nie prowadzi tam, dokąd zgodnie z naszą pamięcią powinna. Mamy poczucie nieadekwatności, niezręczności. Odnalezione skarby – widoki, ułamki wspomnień, nagłe rozbłyski żywej pamięci – są jakieś drobne i wyświechtane. Gubimy je w drodze powrotnej na pociąg.

Ale chyba nie każdy ma jeden krajobraz „na życie” – albo nawet nie dwa. Można mieć ich kilka i budować sobie ozdobne palimpsesty, na których nowszy wymazuje starszy – chociaż tak naprawdę tylko go nadpisuje. Wiemy, że ten starszy, najstarszy gdzieś tam pod spodem jest. Mam tak z krajobrazami warmińskimi, wśród których się wychowałam i z którymi nie straciłam ciągłego kontaktu aż do dziś. Zapach jeziora, widok moren, traktory orzące „pod górkę”, ogromne, sine niebo nad taflą wody – nie ma tego nigdzie, tylko tam. Wrzucona w krajobrazy śląskie i zagłębiowskie, nauczyłam się je także mocno kochać. Bieda-domki Kongresówki, jurajskie zalesione wzgórza, co dla niewprawnego oka z daleka mogą udawać Bieszczady, pola białe od przeoranego wapienia, krzaki, rzeczki, wszystko to stało się moje. Ale za każdym razem wykształcenie jakiejkolwiek orientacji w terenie geograficznym i symbolicznym wymaga kilku lat. Najpierw – żeby się nie zgubić. Potem – żeby polubić, nawet jeśli mamy odruchowe poczucie, że „jest pięknie”. Później jeszcze – żeby uznać za swoje.


Przeniosłam się teraz kolejny raz. W góry, w Beskid Śląski. Nigdy się nie spodziewałam, że będę mieszkać w górach, a jeśli już, to nie w tych. Miałam takie wymarzone okolice, gdzie ogromne niebo zjadało szczyty, a człowiek zamykał okiennice w obawie przed lodowatym wiatrem. W dodatku one naprawdę istnieją – ale to nie tutaj. Tutaj jest pogranicze, w zupełnie dosłownym sensie. Zaolzie z całą historią i ciężarem. Niemartwa wcale pamięć, zadrażnienia, współistnienie. Inne niebo, inny horyzont. Pół kilometra do Czech, czterdzieści do pierwszych słowackich wiosek.

I ten krajobraz, który dla „tusteloków” („jo je tu stela” – „jestem stąd” to mantra Śląska Cieszyńskiego) jest domyślnym otoczeniem, to dla mnie coś, czego muszę się zupełnie od nowa uczyć. Wrastać niby z boku, jeszcze gotowa do ucieczki. Siatka miasta i okolicy to na razie przetasowane migawki, których nic ze sobą nie łączy. Nie wiadomo, co wychynie za rogiem. Wyświetlacz autobusu podaje znaną już nazwę, ale stronę świata nadal obcą. Przede mną pierwsza jesień i pierwsza zima w innych warunkach pogodowych i kulturowych. Kusi, zdumiewa, przyciąga, zniechęca.

Nie będę budowała tego nowego krajobrazu w sposób sztucznie świadomy. Chcę powoli i szybko jednocześnie, nierówno, jak dziecko. Chcę wiedzieć i nie wiedzieć. Aż tryby zaskoczą, dłoń pewnie przyrządzi lokalną potrawę, z ust wydobędzie się miejscowa gwara bez sztucznego akcentu, ludowa chusta nie będzie palić w plecy.


Magdalena Okraska


Magdalena Okraska.jpg
Korona dla królowej wesela. Czy są jeszcze tradycyjne śluby?

***

Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.

 

Czytaj także

Współczesna architektura proekologiczna - jak powinna wyglądać?

Ostatnia aktualizacja: 19.01.2022 08:30
W piątkowe popołudnie tematem będzie m.in. architektura. Gośćmi Czwórki będą Janusz Marchwiński i Katarzyna Zielonko-Jung, autorzy książki "Architektura proekologiczna".
rozwiń zwiń
Czytaj także

Dlaczego nie nosimy stroju ludowego?

Ostatnia aktualizacja: 22.09.2022 09:00
Obecność w Polsce sporej społeczności ukraińskiej pozwoliła nam obcować w przestrzeni miejskiej z innym językiem i zwyczajami. Kilka tygodni temu, spacerując w Krakowie, zauważyłam parę Ukraińców, mężczyznę i kobietę, idących na ślub. Mieli eleganckie stroje „na dole” (spódnica od garsonki, spodnie od garnituru), nieśli prezenty i bukiety kwiatów. Na górnych połowach ciała mieli za to pięknie wyprasowane tradycyjne koszule – wyszywanki.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Świat na opak

Ostatnia aktualizacja: 26.01.2023 09:00
Karnawał to w każdej kulturze zawieszenie, a nawet odwrócenie obowiązującego porządku. Na jakiś krótki, ale intensywny czas – kilka dni, czasem nawet tygodni – zastany, codzienny świat się odwraca. W karnawale wykorzystywane potem przez liberałów hasło „każdy może być każdym”, „możesz być kim chcesz”, nabierało prawdziwego sensu. Żebrak przebierał się za króla, a chłop za babę. Następowało całkowite odwrócenie porządków, wcielenie w postać szczególną, ale bardzo odległą od własnej.
rozwiń zwiń