Wbija się tak zwane plomby między starsze budownictwo, metodą „na wcisk”. Między nowymi budynkami zachowuje się jedynie minimalne odstępy. Pozbawia się je podstawowej infrastruktury i funkcji innej niż mieszkalna – a właściwie sypialniana.
Toruń w obiektywie Magdy Okraski
Nowoczesne, wybudowane na szybko pęczniejących obrzeżach miast albo w szczerym polu osiedla nie mają wielu przymiotów charakterystycznych dla osiedli starych. Brak im szkoły, sklepu. Brak im zieleni, często także drogi. Brak im wreszcie charakteru, bo ten tworzy wieloletnie nawarstwianie się tkanki okolicy, obecność i działanie mieszkańców, którzy nie są tylko lokatorami.
Duże miasta w Polsce wzrastają od trzydziestu lat w absolutnym chaosie przestrzennym, który ma jednak swój nieporównywalny z niczym „urok”. Nie ma rady, trzeba tu postawić cudzysłów, choć dla mnie i być może dla wielu ten urok może być całkowicie zrozumiały i mierzalny. Gołe oko dostrzeże blaszane budki sklepów, przebudowywane skrzyżowania, rozkopane torowiska, stare bloki splecione z nowymi. Wystarczy przejść dwieście kroków i zauważa się kolejne warstwy palimpsestu. To jak spacer przez historię przed- i powojenną: tu ostatkiem sił trzyma się życia ceglana kamienica z lat 20. poprzedniego wieku. Niektóre okna już puste. Obok pyszni się nowoczesny biurowiec, zbudowany w dziurze po bóg-wie-czym, ale na pewno po czymś, bo w centrum nie bywało braków w zabudowie, a przynajmniej nie długo. Za nim przycupnęły trzy beżowe bloczki z lat 50., z francuskimi balkonami, utopione w zieleni i kwieciu, otoczone nimi jak kokonem. Założyły wspólnotę mieszkaniową i walczą o przetrwanie i odrębność – ale za nimi już rzuca cień wieżowiec spółdzielni mieszkaniowej, wybudowany i zasiedlony w 1980 roku. Pomalowano go na szaro-czerwono po ociepleniu, ale poza tym dano mu spokój. Plomby usługowe z początków kapitalizmu są zawsze otynkowane na zielono i mają na pięterku mini lokale mieszkalne dla właściciela. Na ich kutych balkonach nigdy nikt nie siedzi, bo tymczasem na podwórku wyrosła wulkanizacja opon, salon psiej urody i punkt nabijania buli gazowych. Klientów nie brakuje.
Kontrolowany chaos
Niesłychana ruchliwość polskiego miasta, w którym każdy zdaje się mieć nieustannie jakiś interes i wiedzieć dokładnie, dokąd się wybiera, nie przestaje zdumiewać. Kolorowość, warstwowość polskich dzielnic jest już dla nas przezroczysta, nieprzystawalność do siebie kolejnych mijanych w przestrzeni miejsc nie wywołuje nawet uniesienia brwi. Już tak w Polsce jest, że nic nie musi do niczego pasować, więc kto by się tego spodziewał. Jedyny constans to zielone witryny i neony sieciówek spożywczych.
Przestrzeń ma być użyteczna, odpowiadać na wszelkie potrzeby komercyjne i mieszkalne. O jej urodę dbają wszyscy, choć jednocześnie nie dba nikt. Tylko my potrafimy tworzyć osiedlowe kwietniki, ozdoby z pomalowanych opon i targować się o to, czy wycinać, czy nie wycinać drzew, a jednocześnie taszczyć pod osłoną nocy stary materac i pralkę pod wiatę śmietnikową, i porzucać je tam, aż za bliżej nieokreślony czas ciężarówka przyjedzie odebrać „gabaryty”. Materac i pralka mogą leżeć tygodniami i nikomu nie przeszkadzają – wizualnie wrastają w przestrzeń, bo u nas śmieć obok kwiatu to widok absolutnie codzienny, znormalizowany. Co tu jest do oglądania, ktoś remont robi, co, do lasu ma wywieźć?
Nieujednolicona kolorystycznie ani funkcjonalnie przestrzeń pączkuje i rozpełza się także na nowe osiedla. Te starsze bloki deweloperskie już zostały skolonizowane przez polską myśl techniczną i artystyczną – nie udało im się przed tym uciec, bo i ucieczki nie ma. To przecież my także mieszkamy w tych blokach, choć zapłaciliśmy więcej za metr, wzięliśmy kredyt i winda zjeżdżą nam na podziemny parking. Nie ruguje to jednak z nas cech zwyczajnego Polaka, czyli zamiłowania do rozgardiaszu, pstrokacizny, łamania wypisanych na tablicach zasad korzystania z przestrzeni. Nie ma siły, która nas skłoni, byśmy prosto parkowali, nie spożywali alkoholu na grodzonych placach zabaw dla dzieci, sprzątali po psie także wtedy, gdy nikt nie patrzy, czy zachowywali ciszę w godzinach do tego wyznaczonych. Galopujący indywidualizm i atomizacja zaburzają mieszkalną wspólnotę – ale na pewno nie skutkują ciszą. W polskich miastach ciszy brak. Nikomu to nie przeszkadza.
Tymczasem głód wolnych działek nie słabnie. Moja mama wyjmuje ze skrzynki podrabiane, udające kserowane ogłoszenia od „Kasi, która szuka mieszkania w tej okolicy”. Mówi: „Patrz, ktoś potrzebuje mieszkania”. Odpowiadam: „Mamo, to tylko flipper”. „Kto to, jakie nazwisko powiedziałaś?”. Czeka nas usuwanie, gentryfikacja, kolejne przemiany przestrzeni – pokoleniowe, społeczne, klasowe. Błędem i naiwnością jest oczekiwać zachowania miasta, którego obecny kształt kochamy, choć i ja nie jestem wolna od tej przypadłości, a wręcz przeciwnie – każda zmiana, każda wyrwa, każda nowość sprawia, że kraje mi się serce. Ale miasta idą do przodu, z nami i bez nas. Podwórka studnie, które mama pamięta z dzieciństwa w Przemyślu, buduje teraz deweloper. Stworzą wspomnienia i estetyczne odniesienia dla kolejnych dzieci.
Magdalena Okraska
Korona dla królowej wesela. Czy są jeszcze tradycyjne śluby?
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.