Jeśli nawet zbiór takich indywidualnych końców świata jest skończony, to niepoliczalny. Ale świat przecież nie równa się ludzkość. Antropomorfizujemy pojęcie świata, który wcześniej przed człowiekiem istniał i po człowieku zapewne by istniał. Ale nie byłby to już „nasz” świat, nie światowalibyśmy w nim (na Warmii, Mazurach i Kurpiach: św[i]atować = żyć).
Czym jest to światowanie, czyli życie? Dlaczego temu światu, w odróżnieniu od tamtego świata, jest przypisywana marność? Marność oznacza nie tylko przemijalność i proch, ale też pewnego rodzaju trudną do przezwyciężenia iluzję poznawczą. Dobrze to chwyta zagadka ludowa zanotowana w Krakowskiem jeszcze w XIX wieku przez etnografa i językoznawcę Stanisława Ciszewskiego: „Pierwsze – nie pamiętam. Drugie – nie czuję. Trzecie – nie wiem”. Odpowiedzi są następujące: kiedym się urodził – jak rosnę – kiedy umrę. Innymi słowy przeszłość jest „nieobecna, niedostępna, choć tak intymnie znana” (D. Lowenthal). Z kolei w teraźniejszości „jestestwo, egzystując, nie może nigdy ustalić siebie jako obecnego faktu, który wraz z upływem czasu powstaje i ginie, i który częściowo jest już przeszły” (M. Heidegger), a częściowo, można dodać, jest nieustannym oczekiwaniem przyszłości, w której nas „najbardziej” nie ma. Przyszłość „najbardziej odsłania czasowość egzystencji” (K. Kaniowska).
Bywali malarze, którzy niektóre swoje obrazy malowali, że tak się wyrażę, w pracowni na tamtym świecie.
Próby wyswobodzenia się z tej pułapki, choćby na chwilę, podejmują różni artyści. W japońskim teatrze tradycyjnym Nō czy eksperymentalnym Grotowskiego praktykowano granie „nikogo”. Bywali malarze (jak choćby Beksiński), którzy niektóre swoje obrazy malowali, że tak się wyrażę, w pracowni na tamtym świecie itp. Taką rolę mogą odgrywać różne inne transgresje kulturowe (w tym genderowe). W kulturze tradycyjnej były to i czasem są jeszcze praktyki kultowe, zwłaszcza oparte na transie. Na ziemiach naszych i sąsiednich dotyczyło to części zjawisk związanych z zimowym i wiosennym parateatrem kolędniczym.
Osobnym zjawiskiem była postać o specjalnym statusie – did, czy też dziad, który jawił się kimś w rodzaju samozwańczej, ale honorowanej przez lud osoby duchownej, przy czym na wschodzie jego działalność była uznawana i koncesjonowana przez Cerkiew. Dlaczego? Oprócz tego, że zapewniał w elementarnym zakresie spiritual service na terenach oddalonych od centrum parafii, był także misjonarzem. Pamiętajmy, że elementy świata przedchrześcijańskiego na wschodzie Europy były szczególnie silne przez długie setki lat po oficjalnym chrzcie państwowym. Przez modlitwy, śpiewanie ewangelii, żywoty świętych czy narracje apokaliptyczne wprowadzał i utrwalał nowy, chrześcijański ład i granice, których przekroczyć nie wolno. Oferta Kościoła Rzymskokatolickiego musiała być dużo bardziej zróżnicowana i już późnych wiekach średnich bodajże w zbliżonym stopniu wychodząca ku mieszczaństwu.
W repertuarze polskiego dziada obecne były pieśni apokaliptyczne zgodne z wykładnią teologiczną dotyczącą czasów ostatecznych i Sądu, ale też twórczość bardziej swobodna (Piotr Grochowski określa to mianem tradycji sybillińskiej), dotycząca spraw ściśle moralnych, osnuta często wokół jakichś prawdziwych wydarzeń czy oberwacji. W XX wieku śpiewano wręcz: Weźmy sobie do pamięci / Czy to wszystko nam się święci / Różne mody i wybryki / Maszyny różne techniki. Panny w stroju brzydkiej mody / Kosmetyki dla urody / Za grzech sobie nie przyjmują / Grzeszne ciała pokazują.
Duża liczba pieśni o klęskach, a szczególnie o brutalnych i niepojętych zbrodniach (syn zabija matkę itp.) tworzonych i publikowanych jeszcze w XX wieku, a w ostatnich dekadach pieśni i wierszy o zamachu na Jana Pawła II czy zabójstwie ks. Popiełuszki, katastrofie smoleńskiej (a pewnie już powstają wiersze o pożarze Notre Dame) świadczy być może o wciąż żywej, nawet wzmacnianej przez popkulturę i dostępność mediów, potrzebie przeżywania innego niż linearny (przecież chrześcijański) czasu. Cyklicznego. Towarzyszy temu istne szaleństwo wyobraźni, dotyczącej apokalipsy cywilizacyjnej, związanej zwłaszcza ze skokowym rozwojem technologicznym. Czy to nie zaczęło się od katastrofy Titanica? Popkulturowy lęk na wielką skalę wzbudzają zwłaszcza te „końce świata”, które są związane z działalnością żywiołów, które pokazują dramatyczny rozziew między zaawansowaniem bardzo szybko wdrażanej myśli technicznej a umiejętnościami zarządzania ryzykiem. No i oczywiście żadnym końcem świata nie jest głód „u Murzynów”.
Popkulturowy lęk na wielką skalę wzbudzają zwłaszcza te „końce świata”, które są związane z działalnością żywiołów, które pokazują dramatyczny rozziew między zaawansowaniem bardzo szybko wdrażanej myśli technicznej a umiejętnościami zarządzania ryzykiem.
Corocznym końcem świata jest Wielkanoc (słowo pochodzące ze staroczeskiego), w średniowieczu używano też nazwy "Jastry" (z kolei z niemieckiego). Ta noc jest dla chrześcijan wielka, bo wtedy dokonało się zmartwychwstanie. Ale symbolicznie wielka jest też dlatego, że na trzy dni świat zostaje bez Boga-Człowieka. Dzisiaj to już rzadkie, ale kiedyś ludzie tłoczyli się w te puste dni w zimnej świątyni, żeby śpiewać pieśni pokutne, o śmierci, także pogrzebowe, te dedykowane umarłemu czlowiekowi. Niektórzy zazdrośnie spoglądali na stojących nieruchomo przy grobie strażaków, którzy przy okazji zmiany warty strzelali sobie kielicha w zakrystii. Śpiewając i czuwając, podtrzymywali przy życiu pusty świat. Czekając, że ognisty Chrystus pojmie znów w łańcuchy akwatycznego diabła i zaświeci porannym, niedzielnym ciepłym i jasnym światłem w witrażu. Dlatego mnie nie dziwią tak szczególnie silne reakcję na ogień trawiący u progu Wielkiego Tygodnia Notre Dame. Pomijając oczywiście te prostackie, głupie czy polityczne.
Na koniec wrócę do początku felietonu – perspektywy indywidualnej. Ostatnie słowa mojej babci, na chwilę przed śmiercią, brzmiały: „Mamo, mamo!”. Nie wiem, kogo wołała, bo jako żyjący widzę koniec jako płaski jednowymiarowy obraz. Tak jakby wołała do swojej mamy, która stała gdzieś w tłumie oczekujących po drugiej stronie. Ale była też osobą głęboko wierzącą, zelatorką kółka różańcowego. Może wołała więc i mamę, i Matkę. Skłaniają mnie do tego dwie moje przygody z 1995 roku. Któregoś dnia przed kościołem św. Jakuba na placu Narutowicza w Warszawie stał mężczyzna, jeszcze nie bardzo stary, i grał na organkach. Wrzuciłem mu do czapki parę groszy. Dał mi obrazek z wizerunkiem serca Maryi. Na jego rewersie widniały pieczątki, które widzicie na obrazku do felietonu, o Mamie i Synu, oraz autograf długopisem „Znikąd = zz”. Tego samego lata na Kurpiach Białych nagrałem też „Pieśń o katastrofie w Lasku Kabackim”, traktującą w rzeczywistości o katastrofie na Okęciu w 1980. Pieśń tę, śpiewaną na melodię polonezową, przytaczam we fragmencie jako swego rodzaju puentę.
O Matko nasza jedyna, proś za nami w niebie Syna,
Niech się zlituje nad nami, o to Cię, Matko, błagamy.
Ach, idzie głos pod obłoki, dziś w Warszawie żal głęboki,
O Maryjo nasza droga, w stolicy wielka żałoba.
Jaki smutek wielki w poście, jechali dostojni goście,
Dojechali do stolicy, wszyscy zostali zabici.
Samolot zaczął lądować, taśma była niegotowa
I w momencie się rozprysnął, straszne było widowisko.
I spadają ręce, nogi, ach mój Jezu słodki, drogi!
Z samolotu tego szczątki, w Polsce dopiero początki. (…)
Jakie smutne teraz lata, bo zabija dziś brat brata,
Matkę rąbią w kawałeczki i chowają ją do teczki.
I z kwiatami ją wynoszą, przecież to i radia głoszą,
Ach Maryja, ach Maryja, sam się naród pozabija.
Matki dzieci też mordują i wcale ich nie żałują,
Jakie smutne teraz lata, chyba będzie koniec świata.
Dziś popsuły się narody, przepełnione są gospody,
Straszna pycha nastąpiła, ach ratuj nas Matko miła.
Ratuj Polskę Matko miła, by alkohol porzuciła,
Dodaj siły i opieki, by zerwała z nim na wieki.
O to żony, matki proszą, cześć i chwałę Tobie proszą,
Pociesz ich serca ściśnione, niech w Tobie mają obronę.
Remek Hanaj
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.