Nic dziwnego zatem, że kultura popularna wychodzi nam, kucharzom z przymusu, naprzeciw, zapewniając niemal niewyczerpane krynice przepisów kulinarnych. Można je znaleźć na niezliczonych stronach w internecie, ale występują także często pod postacią gazetek z radami na temat gotowania.
Te gazetki i czasopisma, jak większość przejawów kultury życia codziennego, są sprofilowane klasowo. O tym, czy sięgniemy po błyszczącego „Kukbuka”, z którego okładki kusząco mrugają do nas blanszowane szparagi z jajkiem w koszulce owinięte w szynkę szwarcwaldzką, czy też wybierzemy mniejszy formatowo, wydany na gorszym papierze periodyk „Przyślij przepis” z czteroosobową jedzącą pomidorową na okładkowym zdjęciu, decyduje klasa społeczna, do jakiej należymy lub – czasem, rzadziej – aspirujemy. Nie są to wybory świadome – nikt nie podchodzi do kiosku z myślą „teraz będę aspirować do wielkiego świata i wreszcie zrobię coś z korzenia tamardyny, którego nigdy nie widziałem na oczy, a ten magazyn mi w tym pomoże”. Nie – to raczej odruchowe kierowanie się drogowskazami, które wskazują nam drogę do znanego, bezpiecznego świata estetyki, ku poziomowi wyzwania, któremu chcemy i możemy sprostać. Tak, jak przechodząc obok różnych lokali gastronomicznych po prostu wiemy (a mówi nam o tym szereg naszych nawyków związanych z klasą społeczną, a więc także zasobnością portfela), gdzie możemy i chcemy wstąpić, gdzie będziemy czuli się dobrze, a na co „nie jesteśmy ubrani”, tak samo swoim nie do końca uświadomionym miejscem na drabinie społecznej kierujemy się dokonując innych wyborów estetycznych i dotyczących spędzania czasu wolnego, a nawet wykonywania codziennych obowiązków.
Gotowanie, traktowane czasem przez popularne media jako rozrywka urastająca wręcz do rangi sztuki lub jako hobby, jest niewątpliwie codziennym mozolnym obowiązkiem. Ale wybór dań, które ugotujemy, absolutnie nie jest przypadkowy. O tym, co włożymy do garnka i co będzie jadła nasza rodzina, decyduje szereg przyziemnych czynników – ilość pieniędzy, ilość czasu, jaki mamy na gotowanie, a więc to, jakimi możliwościami negocjowania przebiegu naszego dnia pracy dysponujemy (im mniej „wolny” jest nasz zawód, tym zasady są sztywniejsze), nawyki kulinarne i smakowe wyniesione z domu rodzinnego, dostępność sklepów spożywczych na różnym poziomie cenowym i asortymentowym. Co innego będzie gotował i jadł muzyk żyjący w bogatszej dzielnicy Warszawy i mający dostęp do szeregu knajpek z jedzeniem ze wszystkich stron świata, włoskich delikatesów i firm, które dostarczą na telefon coś więcej niż gumowatą pizzę, co innego zaś ugotuje matka dwojga dzieci, która do chaotycznego składania obiadu w całość przystąpi po pracy, o 16:30, po wypakowaniu zawartości siatek z Biedronki.
Nie możemy udawać, że „każdy może dobrze gotować i dobrze jeść” i że podejmowane przez zapracowanych czy ograniczonych czasowo często prostsze wybory smakowe i kombinacyjne świadczą o lenistwie i braku fascynacji gotowaniem jako niezwykłym hobby. Nie – czynność wykonywana kilka razy dziennie przez dekady staje się po pewnym czasie przykrym obowiązkiem, przed którym nie ma ucieczki, nawet jeśli chwilami ją lubimy. W przypadku gotowania nieodświętnego, lecz koniecznego – dostarczania odpowiedniej liczby kalorii rodzinie trzy razy dziennie – entuzjazm wyczerpuje się dość szybko, a krynicę pomysłów na nowe dania trzeba wciąż zasilać. Wielokrotnie uczestniczyłam np. w salonie kosmetycznym w dyskusji klientek o tym, co dziś zrobić na obiad, bo nie ma pomysłu, mąż ma dwie lewe ręce, a dzieci nie lubią tego i tego. Zazwyczaj każda z pań podawała jakąś myśl, a inne ją wzbogacały – i być może na kilku stołach tego samego popołudnia gościł makaron ze szpinakiem i serem albo zupa z cukinii na ostro.
zdjęcie ilustracyjne
Nikt jednak nie opowiadał o gotowaniu jako wielkiej pasji i niepowtarzalnym hobby, wręcz sztuce. Choć prawie wszyscy uwielbiamy programy kulinarne, zwłaszcza takie, w których kilkanaście osób rywalizuje o wysoką nagrodę pieniężną, i prawie każdy z nas patrzył, jak Magda Gessler ciska nieudanym żurkiem przez salę restauracji, to prawie nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie uważał, że obierając ziemniaki robi coś wielkiego. Fałszywe historie o jednoczącej roli jedzenia, o tym, że im bardziej ktoś cuduje w kuchni, tym jest lepszym, pełniejszym człowiekiem, sprzedają nam jednak błyszczące magazyny typu „Kukbuk”.
Ich wsobny świat nie ogranicza się tylko do prezentacji wymyślnych przepisów na dania. Tego typu czasopismo osacza nas ze wszystkich stron historiami o tym, jak jedzą znani i bogaci (a nie mogą jeść normalnie – czasami mają w zanadrzu jakąś historię o ulubionym prostym daniu z dzieciństwa na Podlasiu, ale natychmiast płynnie przechodzą do opowieści z Maroka i Nowego Jorku) albo raczy zdaniami typu: „Miłka abisyńska została okrzyknięta nową komosą” (co?). Rodzaj spożywanego jedzenia i czas, jaki możemy przeznaczyć na celebrowanie posiłku także świadczy o klasie społecznej i pozornej otwartości – i takie czasopisma nie pozwolą nam tego przeoczyć. W jednym z numerów „Kukbuka” filozofka i liberalna feministka Magdalena Środa informowała nas w felietonie: „Uczestniczę w przynajmniej trzech politycznych inicjatywach, których spoiwem jest kuchnia. To Klub 22, Loża 28 i grupa inicjatywna Kongresu Kobiet. Każde z tych ciał ma na celu przeprowadzenie społecznej rewolucji, każde robi to w inny sposób, ale, zapewniam, demokratyczny, i każde kładzie duży nacisk na biesiadowanie.
Spotykamy się w różnych domach i cieszymy różnymi posiłkami (ostatnio dominują ryby, cieciorka na 12 sposobów, humusy i pietruszka w miodzie na złoto). Nasycone, napojone, szczęśliwe, snujemy plany lepszego społeczeństwa. Wbrew przeciwnościom - plany te powoli się spełniają. Myślę, że ugrupowania polityczne, które nie są kulinarnie otwarte i nie lubią eksperymentować z jedzeniem, prędzej czy później padną". W takim ujęciu jedzenie służy wyróżnieniu się i pokazaniu, że osoby, które poświęcają czas przygotowaniu wymyślnych potraw, są moralnie i politycznie lepsze. W domyśle – jak puste, proste, bez wyobraźni są te, które nie mają czasu, sił ani ochoty tego robić!
Dań z magazynów tego rodzaju ugotowałam bardzo niewiele, ponieważ składniki do nich są absurdalnie drogie i absurdalnie niedostępne w małym mieście (wino mirin? marynowana tykwa? topinambur?), a same receptury zawierają wiele niepotrzebnych kroków, które są tam chyba tylko dla ozdoby i robienia dobrego wrażenia. Teksty mówią głównie o tym, jak żyją i co jedzą bogate osoby, a ich życie i odżywianie jawią się jak trolling i żart z normalnej bułki z masłem i kotleta. Pamiętam szczególnie historię o pani, która interesuje się ajurwedą, jej kundelek „jest gwiazdą instagrama”, nad łóżkiem ma łapacze snów (nad psim posłaniem także), „dzień zaczyna od pięciu rytuałów tybetańskich, medytacji i ćwiczeń oddechowych Wima Hoffa” oraz „śpi na poduszkach wypełnionych gryką”. Ludzie, ja chciałam tylko przepis na ciasto, obejdę się bez wiedzy o szeptunach, Kaukazie i kryształach oczyszczających aurę.
Kobieta jedząca posilek.
Felietony są jeszcze straszniejsze, bo na jedno kopyto. No dobrze – na dwa. Na nutę sentymentalną, czyli o tym, co się jadało w domu rodzinnym i u babci. I na nutę nowoczesną i świadomą: ci ludzie to jeść nie umieją, margarynę do kosza w sklepie pakują, nie wiedzą nic o tłuszczach trans, a przecież można upiec własny chleb i zapakować w lnianą serwetę, a pod Halą Mirowską zaopatrzyć się w świeże jak rosa zioła, bowiem to wszystko jest „w zasięgu ręki”. Gdyż, jak wiadomo, każdy Polak mieszka w odległości spacerowej od Hali Mirowskiej i nie chce z czystej złośliwości kupić sobie ziół i lawendy. Jeśli już pisano coś ciekawszego i bardziej świadomego o ekologii czy mięsie, to też było to zaprawione nieznośną nutą ezoteryczną i oparte na grubym portfelu niczym ziemia w kształcie dysku na czterech słoniach. Grubym portfelu, któremu nie grozi gwałtowne odchudzenie, dodajmy. „W Nowym Jorku na pchlim targu kupiła rzeźbione pędzle”, „Z salonu wychodzi się na duży balkon z kolumnami. Latem można robić na nim pikniki”, „Pewnie podświadomie czułam, że Nieznanice mogą być miejscem, w którym moja dusza będzie mogła się swobodnie wypowiedzieć” - to tylko kilka cytatów z wydań „Kukbuka” z 2018 roku.
Gdzie więc ma się „wypowiedzieć dusza” wielodzietnej matki? Kultura popularna o niej nie zapomniała: jest królową blogów i facebookowych grupek, na których trwają długie spory o kolor rosołu. A przede wszystkim – w opozycji do lśniących magazynów o miłce abisyńskiej ma swój egalitarny, przystępny magazyn kulinarny od ludzi dla ludzi, czyli „Przyślij przepis”. Wydawany przez Burda Media, kosztujący niespełna dwa złote niewielki periodyk formatu A5, bije od lat wszelkie rekordy popularności. Ostatnio plany trochę pokrzyżował mu internet, w którym przepisy właściwie na wszystko są dostępne do sekundzie od kliknięcia, ale nadal trzyma się mocno. Niewiele ponad dekadę temu, w 2008 r., nakład „Przyślij przepis” wynosił 1,2 mln egzemplarzy. Obecnie takie liczby są poza zasięgiem jakichkolwiek mediów drukowanych, ale nasza gazetka nadal jest w topie miesięczników.
Dlaczego? Banał – bo jest tworzona przez ludzi, przez czytelników, przez kobiety, które faktycznie muszą nakarmić rodzinę, a jednocześnie chcą to zrobić zdrowo, różnorodnie i ciekawie. Bo to nie gwiazdy ekranu mówią nam, jak obierać karczocha, lecz faktycznie istniejące czytelniczki z małych miejscowości podają sposoby na uratowanie zbyt słonej zupy. Przepisy, które drukuje czasopismo, są sprawdzone w wielu domach i okraszone faktycznymi zdjęciami wykonanych dań – tu sernik z galaretką, tu dwadzieścia pomysłów na śniadanie do szkoły, tu roladki z kurczaka i kluski śląskie. Czasopismo nie skupia się tylko na znanych polskich smakach i ciężkich potrawach – od kilku lat wzbogaca swoje łamy o przepisy bezmięsne czy oparte na składnikach niebędących codziennością każdej rodziny (jak np. ciecierzyca). Robi to jednak w prosty i bezpretensjonalny sposób, wskazując, że można spróbować czegoś nowego, bo pani Małgosia z Końskich spróbowała i w jej kuchni wyszło to tak i tak. Nie ma tu stylizowanych sesji zdjęciowych na tle frontów szafek na wymiar zza oceanu, nie ma opowieści o „swobodnym wypowiadaniu się duszy”. Królem jest tu jedzenie – a bohaterami ci, którzy je przyrządzili. Hitem jest okładka czasopisma – na każdym z numerów jest zdjęcie zwyczajnej rodziny, która prezentuje niedzielny obiad, udane ciasto czy wiosennego grilla. Wiemy, jak się nazywają, gdzie mieszkają i co lubią zjeść. Nie musimy pytać ich o politykę i poglądy na rewolucję.
Pomysł na czasopismo kulinarne, które tworzą sami czytelnicy pokazujący, co chcą gotować i jeść, jest prosty i genialny. Nie ośmieszą go pełne klasistowskich klisz teksty „badające fenomen” czy rzesze, egalitarnych jedynie we własnym mniemaniu, łowców stron prowadzonych przez „Grażyny”, którzy jak obdarzeni złą wolą archeolodzy przekopują internet, by taką „Grażynę” namierzyć i niby gotować z jej przepisów, ale jednocześnie mrugać okiem do czytelnika, że trzeba było te receptury zmienić, urozmaicić, ubogacić, bo były zbyt przaśne, nudne czy ciężkie.
Podobno nie wypada mówić „smacznego”, ale ja na koniec tekstu z przyjemnością to państwu powiem. Co dziś na obiad? U mnie ogórkowa i kalafior z młodymi ziemniakami.
Magdalena Okraska
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.