Od dziś, tj. 14 sierpnia br. film jest dostępny na platformie Netflix.
Bitwa o Monte Cassino uznawana jest za najbardziej zaciętą i najkrwawszą bitwę zachodniego teatru działań w II wojnie światowej. Choć film pokazuje nam jedynie finał kampanii, czyli zdobycie masywu Monte Cassino w maju 1944 roku, to walki w tym rejonie trwały od stycznia. Stawka była wysoka, chodziło bowiem o otwarcie drogi na Rzym, chronionej przez niemieckie umocnienia zwane Linią Gustawa.
W czterech próbach przełamania niemieckiej obrony i zajęcia klasztoru brali udział Amerykanie, Brytyjczycy, Kanadyjczycy, Hindusi, Nowozelandczycy, Gurkhowie, Francuzi, Algierczycy i Marokańczycy. I oczywiście żołnierze 2 Korpusu Polskiego pod dowództwem gen. Władysława Andersa. I to właśnie im udało się zdobyć klasztor i okalające go wzgórza, co pozwoliło aliantom na przełamanie Linii Gustawa.
- Cała operacja "Diadem", czwarta bitwa pod Monte Cassino, to była ofensywa na bardzo szerokim froncie. Udział w niej wzięły, licząc od lewej flanki, oddziały amerykańskie, francuskie, brytyjskie i polskie. Bitwa pod Monte Cassino to był koncert orkiestry symfonicznej, a w Polsce się ją opisuje, jakby tylko z punktu widzenia sekcji smyczków. Orkiestra musi być cała, żeby koncert się udał. Polacy odegrali tam rolę wiążącą - wszystkie środki, których Niemcy użyli, żeby Polaków odeprzeć, nie mogły być użyte przeciwko Brytyjczykom i Francuzom w dolinie - mówi Jan Szkudliński, kierownik działu naukowego Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.
Zwycięstwo okupione było jednak wielkimi stratami. W starciach o Monte Cassino i Piedimonte San Germano poległo ponad 1000 polskich żołnierzy, a 3000 zostało rannych. Zdaniem doktora Jana Szkudlińskiego, to ukazanie tragicznego wymiaru bitwy jest największym atutem filmu.
- Bardzo pozytywną cechą tego filmu jest to, że nie pokazuje wojny jako zabawy, jako serii heroicznych aktów. Mamy tu wojnę w jej pełnej grozie - mówi kierownik Działu Naukowego Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.
Czytaj także:
Kto był opiekunem niedźwiedzia Wojtka?
Starcie obserwujemy na ekranie oczami Jędrka, głównego bohatera filmu. Grany przez Nicolasa Przygodę chłopak jest jedną z tysięcy sierot, które opuściły z Armią Andersa nieludzką ziemię Związku Sowieckiego. Czas niewoli zmienił go z chłopca z dobrej rodziny w kombinatora i drobnego złodziejaszka, który zrobi wszystko, aby przetrwać. Jedyne, na czym mu zależy to dziewczyna Pola.
We Włoszech Jędrkowi powierzona jest opieka nad zwierzętami korpusu. Głównie mułami, ale też nad niedźwiedziem Wojtkiem. Na ekranie pada sugestia, że Jędrek jest jedyną osobą, której miś się słucha. Gdy chłopak opuszcza swoje dotychczasowe zajęcie, zwierzak pozostaje pod opieką żandarmerii. Wojtek w rzeczywistości miał o wiele więcej pracy podczas bitwy o Monte Cassino. Niedźwiedź, zakupiony przez żołnierzy Armii Andersa jeszcze w Teheranie, był maskotką 22 kompanii zaopatrywania artylerii. Wedle relacji żołnierzy, choć najpierw bał się odgłosu wystrzałów, to później pomagał pod Monte Cassino nosić skrzynie z amunicją i pociski. Wojtek miał też kilku opiekunów: m.in. Ludwika Jaszczura, Józefa Możdżenia i Wojciecha Narębskiego.
Ale wracając do Jędrka. Wpadający ciągle w tarapaty chłopak ociera się o zarzut szpiegostwa, bo próbuje sabotować czołg swojego brata, by ten nie wziął udziału w zaplanowanym szturmie.
- Takie krążenie bohatera po polu walki jest wymogiem filmu, natomiast niemożliwe jest, żeby ktoś ze służb tyłowych, kto zajmuje się opieką nad zwierzętami nagle mógł przedostać się do jednostki frontowej, sypać cukier do baków czołgów, czy dostać się do pola walki - mówi dr Jan Szkudliński. - Później faktycznie była mobilizacja (być może stąd wziął się ten motyw?), starano się uzupełniać szeregi kim się dało, ale mimo to mobilizowano z tyłowych rzutów jednostek bojowych. Moim zdaniem żandarmeria zatrzymałaby go od razu.
Na kim wzorowana była postać Reportera w filmie "Czerwone maki"
W efekcie jest przez starszego brata oddany pod opiekę Reporterowi. To postać wzorowana na Melchiorze Wańkowiczu, reportażyście, korespondencie wojennym spod Monte Cassino. Nigdy nie jest to powiedziane wprost, ale Łukaszewicz puszcza do widza oko: Reporter częstując landrynkami rozmówcę mówi, że "cukier krzepi" – to hasło reklamowe wymyślone przez Wańkowicza jeszcze przed wojną. Postać wspomina też "pewnego więźnia, który okazał się świetnym pisarzem" i tytuł książki "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" – chodzi rzecz jasna o Sergiusza Piaseckiego, który publikacje swojego dzieła zawdzięczał właśnie Wańkowiczowi.
W reportera wciela się Leszek Lichota. Co ciekawe, przygotowując się do roli, aktor sam ruszył śladami Melchiora Wańkowicza.
- Na tydzień przed zdjęciami poleciałem na drugą stronę Adriatyku (bo kręciliśmy w Chorwacji), na Monte Cassino, przejść się tamtymi szlakami, zobaczyć "Dom Doktora", klasztor, oczywiście cmentarz poległych żołnierzy. Poczuć tę atmosferę. Miałem szczęście trafić do hotelu, którego właściciel był pasjonatem bitwy pod Monte Cassino, więc miał w hotelowym hallu muzeum z pewną ilością artefaktów, map, książek. Pomógł mi zrobić - siedzieliśmy nad tym kilka godzin - szczegółowe mapy miejsc, w których toczy się akcja naszego filmu. Dzięki temu miałem to wszystko dobrze topograficznie rozłożone, wiedziałem, gdzie jesteśmy w danym momencie - mówił Leszek Lichota.
Ale jeszcze ciekawsze jest to, że w czasie kampanii włoskiej Melchior Wańkowicz miał podobną przygodę jak filmowy Reporter – również musiał wstawić się za kolegą Jaszczem, którego posądzono o szpiegowanie 2 Korpusu. Melchior Wańkowicz wspominał o tym na antenie Polskiego Radia w 1960 roku:
16:05 polski spór o sierżanta griszę___d 8653_tr_0-0_8b23680e[00].mp3 "Polski spór o sierżanta Griszę". Gawęda Melchiora Wańkowicza o epizodzie z pobytu w II Korpusie Polskim (PR, 5.01.1960)
Reporter-Wańkowicz nie jest jedyną postacią historyczną, która przewija się na ekranie. "Czerwone maki" to film, który czerpie – jak mi się wydaje – inspiracje z tej szkoły filmów wojennych, która za cel stawia sobie jak najdokładniejsze przedstawienie przebiegu wydarzeń. Najwybitniejszym dziełem tej szkoły jest film Richarda Attenboroug "O jeden most za daleko". Mamy tam do czynienia właściwie z bohaterem zbiorowym, całym wachlarzem alianckich dowódców. Podobnie jest tutaj, bo choć obligatoryjne fikcyjne love strony między Jędrkiem i sanitariuszką Polą (przywodzi na myśl raczej film "Pearl Harbor" Michaela Baya) pochłania sporą część czasu ekranowego, to w filmie błyszczy przede wszystkim galeria bohaterów historycznych i wydarzeń, do których faktycznie doszło.
Leszek Lichota (pierwszy z lewej) jako Reporter, Michał Żurawski jako gen. Władysław Anders (w centrum). Fot.: mat.prasowe/Olaf Tryzna
Czy generał Władysław Anders dostał tylko 10 minut na podjęcie decyzji o udziale 2 Korpusu w bitwie o Monte Cassino?
Rzecz jasna na ekranie nie mogło zabraknąć generała Władysława Andersa. W tej roli przekonująco wypadł Michał Żurawski. Czuje się ciężar odpowiedzialności za krew przelaną pod Monte Cassino. Zwłaszcza w scenie, w której generał musi podjąć decyzję, czy 2 Korpus podejmie się wykonania najtrudniejszego zadania w całej bitwie. Sprawę przedstawił Andersowi w rzeczywistości, podobnie jak w filmie, gen. Olivier Leese, dowódca brytyjskiej 8 Armii, której podlegał 2 Korpus. Polski generał faktycznie, tak, jak to zostało pokazane w filmie, otrzymał tylko 10 minut na zastanowienie. Tak ten moment wspominał sam Władysław Anders na antenie Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa.
- Dnia 23 kwietnia 1944 roku do mojej kwatery przyjechał gen. Leese, ówczesny dowódca 8 Armii, w skład której wchodził 2 Korpus Polski. W rozmowie w cztery oczy powiadomił mnie, że ostatnie natarcie Sprzymierzonych na Monte Cassino zostało znowu przez Niemców odparte, a wojska alianckie na przyczółku w Anzio znajdują się w bardzo trudnym położeniu - wspominał Anders. - Następnie oświadczył, że w następnej ofensywie dla 2 Korpusu przewidziano zadanie najtrudniejsze - zdobycie w pierwszej fazie zdobycia Monte Cassino, a w kolejnej fazie - Piedimonte. Oświadczywszy to, gen. Leese zadał mi pytanie, czy wobec znanych trudności mogę się podjąć zadania. Stanąłem wobec propozycji zupełnie dla mnie nieoczekiwanej. Poprosiłem go o chwilę do namysłu. Ważyłem decyzję przez kilkanaście minut, patrząc na mapę i na oznaczone na niej umocnienia nieprzyjacielskie.
Którzy bohaterowie "Czerwonych maków" są autentyczni?
Zdecydowanie mniej czasu na ekranie mają dowódcy dywizji – generał Nikodem Sulik, dowódca 5 Kresowej Dywizji Piechoty grany przez Bartłomieja Topę i generał Bronisław Duch, dowódca Dywizji Strzelców Karpackich, portretowany przez Radosława Pazurę.
Wybór Reportera jako postaci prowadzącej Jędrka i przy okazji widzów przez wydarzenia przedstawione na ekranie nie był przypadkowy. Krzysztof Łukaszewicz jest wiernym czytelnikiem wańkowiczowskiego reportażu, dlatego na ekranie nie braknie scen wyciągniętych z dzieła najsłynniejszego polskiego korespondenta wojennego.
Do takich należą chociażby sceny, w których kamera podąża za sanitariuszem Józefem Brzezińskim (grany przez Dariusza Toczka). Brzeziński, sanitariusz i chłop z Małopolski, uratował życie 40 żołnierzy, sam będąc przy tym trzykrotnie ranny. Z posterunku zszedł dopiero na wyraźne polecenie przełożonego.
Wańkowicz pisze też o postawie księdza Adama Studzińskiego, kapelana 4 Pułku Pancernego, który szedł przed czołgami z krzyżem i pomagał odsuwać rannych z drogi pojazdów na tzw. "Gardzieli" – wąskim i stromym podejściu, które miały zdobyć polskie czołgi. W filmie widzimy te wydarzenia, a Studzińskiego gra Łukasz Garlicki.
Jeszcze innym takim Wańkowiczowskim epizodem jest śmierć podporucznika Edmunda Wilkosza, portretowanego przez Mateusza Banasika. Ten harcerz, weteran walk o Tobruk, poległ w bitwie o Monte Cassino. Istnieją dwie wersje dotyczące okoliczności jego śmierci: wedle jednej został śmiertelnie postrzelony 14 maja i skonał cztery dni później. Wedle drugiej – przedstawionej przez Wańkowicza i w filmie – zginął po otrzymaniu "czterech kul w pierś i brzuch". I właśnie tej wersji wierny jest Łukaszewicz.
Czytaj także:
"Czerwone maki":
Jest w obrazie też kilka momentów, w których reżyser – dla dodania dramaturgii – odbiegł od rzeczywistości. Weźmy pierwszy z brzegu. Tuż przed pierwszym szturmem, który miał się odbyć 11 maja, odprawiana jest msza. I faktycznie, jak zapisał biskup polowy Józef Gawlina: "przed bitwą cały korpus, począwszy od generała głównodowodzącego, aż do ostatniego żołnierza taborów był u spowiedzi i Komunii Świętej. Jest to unikat w dziejach wojskowości" (z pewnością jest to wyolbrzymienie, bo pod Monte Cassino walczyli żołnierze również innych wyznań).
I faktycznie, w filmie widzimy generała Andersa (wychowanego w rodzinie ewangelicko-augsburskiej, ale nawróconego na katolicyzm w 1942 roku) podczas mszy świętej. Tyle, że msza ta odprawiana jest na ekranie w rycie posoborowym, w języku polskim i twarzą do wiernych. W ten sposób mszę odprawia się od 1969 roku. Wcześniej, a więc także w czasie wojny, wszystkie jej elementy, poza czytaniami, ewangelią i kazaniem, wygłaszane były po łacinie.
Czy kobiety walczyły pod Monte Cassino?
Inny przykład: Jędrek bierze udział 18 maja w decydującym szturmie na wzgórze 593 razem z żołnierzami Dywizji Strzelców Karpackich. Robi to niejako wbrew sobie i tylko dlatego, że dowiaduje się, że w szturmie na własną prośbę bierze też udział jego ukochana Pola, sanitariuszka-pielęgniarka z Pomocniczej Służby Kobiet. Jędrek chce ratować ukochaną przed śmiercią.
"Pestek", jak nazywano dziewczęta służące w tej formacji, było w szczytowym momencie siedem i pół tysiąca, w kampanii włoskiej służyło ich tysiąc sześćset. Odgrywały bardzo istotną rolę w strukturze 2 Korpusu. Kierowały samochodami, głównie ciężarówkami wożącymi zaopatrzenie, były radiotelegrafistkami, szyfrantkami, obsługiwały pocztę polową, działały w oświacie i administracji korpusu, prowadziły kantyny. W warunkach pola bitwy kluczowa okazała się ich praca w charakterze sanitariuszek, które musiały zająć się ponad dziewięcioma tysiącami rannych żołnierzy. Czy jednak brały udział w walkach podczas szturmu?
- Udział kobiet z pomocniczych służb żeńskich w czasie II wojny światowej był znaczący. Pamiętajmy, że to jest pierwsza wojna, w której mamy tego typu formacje. To jest swego rodzaju rewolucyjna nowość. - wyjaśnia dr Jan Szkudliński. - Udział "Pestek"-sanitariuszek w tym ataku po prostu nie istniał. Było pewne miejsce na tyłach, powyżej którego kobiety już nie brały udziału w tych operacjach. Nie było ich też, jak to widzimy w filmie, w "Domku Doktora".
Czy Brytyjczycy zwlekali z pomocą dla Polaków pod Monte Cassino?
Z kolei w kulminacyjnym momencie filmu, kiedy ważą się losy polskiego szturmu na Monte Cassino generał Anders nakazuje brytyjskiemu oficerowi łącznikowemu nadanie prośby o wsparcie alianckiej artylerii. Filmowy Anders nadaje prośbie prowokujący ton, nakazuje bowiem, by oficer łącznikowy zapytał, czy "Brytyjczycy znów każą czekać Polakom na wsparcie". To rzecz jasna nawiązanie reżysera do postawy sojuszników we wrześniu 1939 roku.
- W moim przekonaniu niesprawiedliwością jest opisywać tak Brytyjczyków. Wręcz sugeruje się, że w czasie tej akcji ich artyleria jest bierna i nieskora do pomocy. Tymczasem w dniach, kiedy 2 Korpus przygotowywał się do drugiego uderzenia, Brytyjczycy cały czas rozszerzali swój przyczółek na rzece Rapido. Powstanie tego przyczółka było możliwe dzięki niezwykle ofiarnej pracy brytyjskich saperów, którzy przerzucali mosty. Duże ofiary ponieśli brytyjscy saperzy. Brytyjska artyleria, a dalej - w kierunku wybrzeża - Francuzi i Amerykanie, cały czas uczestniczyli w walce. To był nacisk wywierany jednocześnie na całym froncie. Pokazanie, że tylko Polacy wyrąbali drogę na Rzym jest po prostu tym samym, o co my się nieustannie uskarżamy - że Zachód nie pamięta - oceniał dr Jan Szkudliński.
Dodajmy, że w finale filmu widzimy, że Brytyjczycy jadą zatknąć swoją flagę obok polskiego sztandaru na gruzach klasztoru. Tymczasem wywieszenie flagi brytyjskiej zarządził sam Anders.
Czego nie zobaczymy na ekranie?
Film ma wymowę zdecydowanie antywojenną – główny bohater kilka razy mówi na ekranie wprost o samobójczym charakterze zadania 2 Korpusu. Sam, mimo że ostatecznie chwyta również za broń, płaci za to ogromną cenę.
Być może dlatego reżyser podjął decyzję o tym, że ma ekranie nie zobaczymy niektórych, zwłaszcza tych związanych z tryumfem, symboli bitwy o Monte Cassino. Nie ma momentu zatykania polskiej flagi na gruzach klasztoru. Nie ma Emila Czecha, który na trąbce zagrał "Hejnał Mariacki" po zdobyciu wzgórza.
Prawdziwa historia pieśni "Czerwone maki na Monte Cassino"
Pieśń "Czerwone maki na Monte Cassino" pojawia się na ekranie już w trakcie bitwy. Żołnierze nucą ją w chwili wytchnienia między szturmami. Przytoczenie słów "bo wolność krzyżami się mierzy, historia ten jeden ma błąd" jest dla reżysera punktem wyjścia dla – jakże nawiązującej do obecnej sytuacji za naszą wschodnią granicą – refleksji o tym, że każdy powinien mieć prawo do wolności. Co ciekawe, żołnierze nie mogli śpiewać tych słów, bo ostatnia- czwarta zwrotka, z której pochodzą te słowa, została dopisana bowiem dopiero z okazji 25. Rocznicy bitwy, w 1969 roku.
Ale na tym nie koniec fantazji reżysera. W rzeczywistości autor słów "Czerwonych maków na Monte Cassino" poeta i tekściarz Feliks Konarski pseudonim Ref-Ren – grany w filmie przez Karola Dziubę – nie walczył w pierwszej linii. W chwili decydującego szturmu razem z żołnierzami-artystami z założonego przez siebie teatru Polish Parade przebywał kilkanaście kilometrów od linii frontu, w kwaterze głównej 2 Korpusu. A pieśń narodziła się dopiero w nocy z 17 na 18 maja, pod koniec bitwy. W archiwum Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa zachowało się wspomnienie sędziwego już Alfreda Schütz, autora muzyki do "Czerwonych maków".
- To stało się wszystko na gorąco, po zwycięstwie, w nocy. Ref-Ren Konarski wpadł do pokoju. Ja jeszcze nie spałem. Było gdzieś koło 11 w nocy. Przyniósł mi tekst z prośbą, żebym napisał do niego muzykę i to koniecznie już, już, już, bo to musi być wykonane następnego dnia. Ja przeczytałem ten tekst i przeszły mnie ciarki. Usiadłem do pianina i z miejsca zagrałem tak, jak "Czerwone maki" są znane wszystkim Polakom - mówił Schütz.
Prawykonanie pieśni miało miejsce już po bitwie. Pierwszy odśpiewał ją przed żołnierzami, którzy dopiero co skończyli walkę, artysta Gwidon Borucki. I jego wspomnienie zachowało się na taśmie.
– Ja to jeszcze z kartki śpiewałem, bo nie umiałem na pamięć – odpowiadał artysta. – Śpiewałem zwrotki i cały zespół teatralny śpiewał razem ze mną refren. I na takim olbrzymim afiszu wypisaliśmy tekst refrenu, żeby cała publiczność, czyli żołnierze, którzy zdobyli właśnie szczyt Monte Cassino, mogli razem wykonywać z nami. I wszyscyśmy razem zaśpiewali refren "Czerwone maki na Monte Cassino…". I płacz rozległ się szalony, bo żołnierze, którzy bitwę przeżyli, byli niezmiernie wzruszeni. To był naprawdę bardzo wzruszający moment – wspominał Gwidon Borucki.
I czyż to nie filmowe zakończenie, tak zgodne z gorzkim przekazem obrazu?
Bartłomiej Makowski