Kiedy Rosja, czy też Moskwa, podjęła myśl mocarstwową, a później imperialną? Gdzie poszukiwać kamienia węgielnego?
Między ciągotkami do mocarstwowości a zapędami imperialnymi w przypadku Rosji jest zasadnicza różnica i spory interwał czasowy. Wystarczy powiedzieć, że to, co traktujemy jako imperialny rozmach i pazerność naszego wschodniego sąsiada, destabilizujące jego granice na północy, wschodzie i zachodzie, jest efektem nadnaturalnego rozwoju państwa moskiewskiego i odreagowania dwustu pięćdziesięciu lat mongolskiej niewoli. Rozpad i upadek Ordy stworzył koniunkturę, którą Moskwa wykorzystała do ekspansji. Początkowo jest to ekspansja dość ostrożna. Na zachodzie znajduje się bowiem Wielkie Księstwo Litewskie związane unią dynastyczną z Koroną, a ciągle jeszcze krzepki zakon inflancki rządzi na północy. Więc naturalnym kierunkiem rozszerzania granic wydawał się wschód.
Kiedy doszło do zwrotu wektora na zachód?
Zawsze byłem skłonny doszukiwać się początku tej zmiany w pewnym akcie politycznym, który w moim przekonaniu był błędem naszej strony, błędem domu jagiellońskiego. Był to akt dzielący Europę Wschodnią między Kazimierza Jagiellończyka i Wasyla II (1449). Zapominamy, że w istocie rzeczy był to pakt dwóch bliskich kuzynów, gwarantujących sobie przy tej okazji wsparcie przeciwko wewnętrznym wrogom. Na początku wszystko szło zgodnie z planem. Kazimierz Jagiellończyk z pomocą moskiewską powstrzymywał zapędy swojego kuzyna Michajłuszki Zygmuntowicza, a z kolei Wasyl przy udziale klientów domu jagiellońskiego pozbył się Dymitra Szemiaki – przedstawiciela bocznej linii moskiewskich Rurykowiczów. Obaj niefortunni pretendenci prawie równocześnie padli ofiarą trucizny…
Kazimierz IV Jagiellończyk - wydarł Krzyżakom Pomorze
Co więc poszło nie tak?
Wszystko zaczęło się psuć, kiedy Jagiellonowie zaczęli prowadzić swoją politykę dynastyczną, próbując utworzyć mocarstwo polsko-litewsko-czesko-węgierskie. Przestali poświęcać należytą uwagę rubieży wschodniej, nie dostrzegając, że tam krzepnie i rośnie w siłę ich konkurencja. Rywalizacja z Habsburgami przysłoniła zagrożenie ze strony potomków Ruryka!
Jeszcze w latach 90. XV wieku istniało status quo i Moskwa oficjalnie udawała, że jej Ruś Litewska, czyli ziemie dzisiejszych Białorusi i Ukrainy, nie interesuje. Nadal obowiązywała zasada, że jest to ojcowizna Olgierdowiczów. Gdy natomiast Jagiellonowie ugrzęźli w swojej niewydolnej polityce na innych kierunkach, dzięki ich nieuwadze Moskwa skonsumowała ich sojuszników, a przynajmniej partnerów w regionie - Nowogród, Twer i Psków, a następnie przymusiła do posłuszeństwa szereg pomniejszych księstw pogranicznych. W tym momencie ukształtowały się zręby moskiewskiej polityki imperialnej.
Potrzebna była podbudowa ideowa dla dalszych podbojów.
Pojawiła się wówczas doktryna, że cała Ruś, a ziemie ruskie stanowiły wszak większą część Wielkiego Księstwa Litewskiego, jest ojcowizną Rurykowiczów, zatem - dynastii moskiewskiej. Co ciekawe, w tej doktrynie w ogóle nie pojawiał się wątek bardzo ścisłych więzów krwi między Olgierdowiczami a Rurykowiczami z tych spornych prowincji, które na zasadzie dziedziczenia po linii matczynej dawały Olgierdowiczom wszystkie prawa do tych dzielnic. Do Moskwy, która wyrosła z Rusi Włodzimiersko-Suzdalskiej, ziemie połockie czy smoleńskie nigdy nie należały, a tym bardziej nie należał Kijów czy Czernihów. Ważny jest tu rok 1494, kiedy ma miejsce ślub między Aleksandrem Jagiellończykiem, wówczas wielkim księciem litewskim, a Heleną Iwanowną - córką Iwana III, chyba najwybitniejszego późnośredniowiecznego rosyjskiego władcy, męża Zoe Paleolog, bratanicy ostatniego cesarza bizantyjskiego. To wraz z tym ślubem, który miał rozładować napięcie polityczne w regionie, rozpoczyna się napór polityczny, ideologiczny, a później militarny Moskwy na wschodnie rubieże Wielkiego Księstwa Litewskiego. Wtedy też pojawia się drugi bardzo ważny element tej ekspansji.
Jaki?
Konfesyjno-etniczny. Zgodnie z doktryną moskiewską władca miał moralny i sakralny obowiązek ująć się za "jęczącymi w katolickiej niewoli" prawosławnymi współwyznawcami, a także "wyrwać z niewoli lacko-litewskiej" wielkie rzesze Rusinów, które rzekomo tylko na to czekają. Sęk w tym, że moskiewskie pułki parły na zachód, a jeśli ktoś nie chciał być przez nie "wyzwalany", to właśnie prawosławni Rusini.
Podstawowym mitem powtarzanym jeszcze w XVIII i XIX wieku przez propagandę rosyjską był ten o "niszczeniu prawosławia" w monarchii jagiellońskiej. Jako sprzeciw przeciwko przymusowej katolicyzacji przedstawiano m.in. bunt Świdrygiełły czy rebelię nadwornego marszałka litewskiego Michała Glińskiego. Były to czcze dyrdymały. Świdrygiełło był tak gorącym wiernym prawosławnym, że na chrzcie w Krakowie dostał imię Bolesław, a jego przyjaźni do Cerkwi dowodzi spalenie na stosie metropolity kijowskiego Harasyma. Inspirowany z Moskwy bunt Glińskiego rozpoczyna marszałek-katolik, a integralności państwa polsko-litewskiego broni wówczas prawosławny hetman - kniaź Konstanty Ostrogski.
Na marginesie, co ciekawe, w Polsce ta myśl propagandy historiografii rosyjskiej ukorzeniła się dosyć mocno i nawet dzisiaj pojawia się sporo głosów mówiących, że straty terytorialne na wschodzie wynikały ze zdrady prawosławnych Rusinów. Odpowiem tylko: nie, nie, i jeszcze raz nie. Przez cały wiek XVI nie ma ani jednego przypadku zdrady hierarchy prawosławnego na ziemiach jagiellońskich. Prawosławna Ruś była mieczem i tarczą Rzeczpospolitej i częstokroć ona w pojedynkę płaciła daninę krwi w jej obronie.
Motyw jednoczenia ziemi – i ludności – ruskiej ma się chyba w propagandzie rosyjskiej całkiem nieźle. Nie tak dawno ministerstwo spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej przypomniało rocznicę ugody perejasławskiej (na mocy której Bohdan Chmielnicki poddał Ukrainę Naddnieprzańską władzy cara) nazywając ją "ponownym zjednoczeniem Ukrainy i Rosji".
Ugody perejasławskiej 1654 roku na pewno nie można traktować w ten sposób. Co prawda dała potężny atut państwowości rosyjskiej, przeorientowała część elit i sporą część ludności Ukrainy na stronę Moskwy. Warto pamiętać, że nie do końca sprzyjał temu Kościół prawosławny, który nie chciał zostać poddany patriarchatowi moskiewskiemu, uważał się bowiem za podlegający patriarsze Konstantynopola. Sęk w tym, że dość szybko różne działania administracji carskiej doprowadziły do rozczarowania ze strony ukraińskiej. Pierwszy zgrzyt nastąpił już w trakcie zaprzysięgania samej ugody. Reprezentujący Moskwę bojar Wasyl Buturlin, po złożeniu przez starszyznę i Chmielnickiego przysięgi carowi, odmówił złożenia przysięgi ze strony rosyjskiej. Argumentował: "Wy jesteście teraz poddani carscy, nieprzyjęte u nas jest, by car przysięgał swoim poddanym".
Chmielnicki i starszyzna kozacka padli ofiarą tego, że myśleli w kategoriach narodu politycznego Rzeczypospolitej.
Otóż to. Oni rozumieli rzeczywistość, w której są pacta conventa i artykuły henrykowskie, gdzie szlachta zawiera umowę z władcą. Rosjanie ich schłopili. Używam tego terminu nieprzypadkowo. Nie chodzi o zmianę statusu społecznego. Chodzi o sakramentalną zasadę społeczno-ustrojową ówczesnego państwa moskiewskiego, że jest car-gosudar, a wszyscy wokół niego to carskije chałopy. Nieprzypadkowo kniaź krwi, pisząc do cara dość często swoją suplikę, zaczynał nie np. "kniaź Iwan Wasiliewicz", tylko Iwaszko syn Wasiliewa chłopiszka Twoj - to ukorzenie się, a nawet upokorzenie, było obowiązkowym elementem protokołu.
To musiało być szokiem dla elity ukraińskiej.
Nic dziwnego, że kilka lat później część tej grupy, która w Perejasławiu dążyła do zawarcia jakiejś formy unii z Rosją (zdaje mi się, że to mieli na myśli, a nie inkorporację Ukrainy do państwa moskiewskiego), nagle znajduje się wśród sygnatariuszy ugody hadziackiej (1658) i jest gotowa przysięgać Rzeczypospolitej. Świetny znawca spraw ukraińskich, kierujący wówczas polską delegacją, kasztelan Stanisław Bieniewski wygłosił wówczas znakomitą emocjonalną przemowę do zgromadzonych Kozaków, tłumacząc im, jak zostali oszukani, i namawiając, żeby wrócili do "prawdziwej matki", która bywała surową, ale jednak matką, od "fałszywej macochy".
Postanowienia unii hadziackiej, utworzenie autonomicznego w obrębie Rzeczypospolitej Księstwa Ruskiego, nie weszły w życie. Być może było na to za późno. Ale fakt jej zawarcia, a później również wybrania przez część elity ukraińskiej trzeciej drogi – współpracy z Turcją przeciwko państwu polsko-litewskiemu i Moskwie – dowodzi, że koncept "jednego narodu" i "głębokiej więzi" między Ukrainą i Rosją się nie sprawdzał.
Unia hadziacka i marzenia o stworzeniu Rzeczpospolitej Trojga Narodów
Niemniej to właśnie takie wydarzenia jak Perejasław położyły ideowe podwaliny pod dziewiętnastowieczną koncepcję rosyjskich intelektualistów mówiącą o trójjedynym narodzie ruskim, której echem są dzisiejsze działania współczesnej Rosji w odniesieniu do Białorusi i Ukrainy.
Bez wątpienia. Co więcej, pierwszego manifestu połączenia tych trzech "części składowych" pod jednym moskiewskim berłem należy doszukiwać się w tytulaturze cara Aleksego I Michajłowicza po podjętym po ugodzie perejasławskiej zwycięskim pochodzie na Rzeczpospolitą (1654-1667). Car kazał nazywać siebie gosudar, car i wielikij kniaź wsieja Wielikija, Małyja i Biełyja Rusi samodierżec – to wtedy pojawiają się wszystkie trzy składowe Rusi. Ciekawa jest reakcja strony polskiej – tytulatura Jana Kazimierza została uzupełniona o wielkiego księcia białoruskiego. Carska tytulatura będzie zawierać odniesienie do trójjedności narodu ruskiego aż do obalenia caratu, ale takie postrzeganie tego problemu przez Moskwę jest widoczne do chwili obecnej.
Ten koncept sprawdzał się nie tylko jako znakomita platforma ideowa, mająca spajać wschodnich Słowian. Na przestrzeni lat był wykorzystywany do różnych celów. Stanowił oręż przeciwko sąsiadom i wrogom wewnętrznym. Zwłaszcza w XIX wieku. Był znakomitą zaporą przeciwko polskim insurgentom. Pieczęci powstania styczniowego, na której obok symboli Polski i Litwy (Orła i Pogoni) znalazł się symbol Rusi (Archanioł Michał), przeciwstawiano twórczość Nikołaja Gogola, w której pojawiał się motyw jedności wschodnich Słowian pod berłem carskim.
Doktryna pracowała na korzyść imperium rosyjskiego w rywalizacji z Habsburgami. Kiedy ci ostatni, by uporać się z problemem polskim w Galicji, inwestują w połowie XIX wieku w koncept narodowości ukraińskiej, to dla obserwatorów moskiewskich wiązało się to z obawą powstania tam "ukraińskiego Piemontu" - kolebki myśli niepodległościowej Ukrainy. Władze carskie odpowiadały toposem jedności narodu ruskiego.
Również wszelkie próby - nazwijmy to - "zgłaszania pewnych zastrzeżeń", by nie powiedzieć kwestionowania, idei jednoruskiej były deprecjonowane. Papierkiem lakmusowym był tu stosunek władz do języka ukraińskiego. I nie chodzi tu tylko o kwestię nieobecności języka ukraińskiego w szkołach. Ciekawym przykładem jest głośna polemika naukowa między największym historykiem ukraińskim Mychajłą Hruszewskim a znakomitym historykiem rosyjskim Iwanem Linniczenką. Spierali się o rzecz niewinną – autentyczność kilku dokumentów z XIV wieku. W pewnym momencie Linniczenko, tracąc argumenty, przeszedł na poziom pogardy narodowościowej. Zaczął kąsać Hruszewskiego, że do dyskusji wplata małorasijskie sławieczka. Zatem obawa, że Ukraińcy będą chcieli wybić się na niezależność, powodowała, że te aspiracje powstrzymywano i przemocą, i ironią.
Koncepcja jedności narodu ruskiego nie została złożona do grobu nawet w czasach ZSRR. Widać to chociażby w zaakceptowanym przez Stalina i wprowadzonym w 1943 roku hymnie państwowym, który zaczyna się od słów "Niezłomny jest związek republik swobodnych / Ruś Wielka na setki złączyła je lat". Jest w tych wersach również pewien protekcjonalizm rosyjski: to my jesteśmy prawdziwą Rusią, tą Wielką.
Wspominał pan o tym, że w późnym średniowieczu Moskwa wypracowała topos obrończyni prawosławia. Jego odmianę, wizerunek Rosji-obrońcy uciśnionych, widzimy i dzisiaj. W ostatnich dniach "Washington Post" i "New York Times" doniosły, powołując się na źródła w amerykańskiej administracji, o tym, że planowanym pretekstem inwazji na Ukrainę ma być spreparowany film, na którym pokazany ma być atak na rosyjską ludność w tym kraju.
Amerykanie odkryli plan rosyjskiej prowokacji. Ma być pretekstem do ataku na Ukrainę
Ten motyw przewija się w historii Rosji kilkakrotnie. Wystarczy przypomnieć, że rozbiory Rzeczpospolitej zaczynają się od montowania w kraju ruchu dysydenckiego pod auspicjami ambasadora Moskwy Nikołaja Repnina. Od pokoju Grzymułtowskiego (1686) Rosja była gwarantem i obrońcą praw prawosławnych w Rzeczpospolitej, zatem aktywizowano właśnie tę grupę (a przy okazji także protestantów!), by poszukiwała protekcji u Katarzyny Wielkiej.
Przykładów jest niesłychanie wiele. W głosach pewnej części rosyjskich historyków warszawski bohater insurekcji kościuszkowskiej Jan Kiliński był terrorystą, który stał na czele spisku dążącego do wymordowania "mniejszości rosyjskiej w Warszawie". Tą mniejszością był… garnizon rosyjski. Rzeź Pragi w tej retoryce jest usprawiedliwiana tym, że był to odwet za to, że Polacy "o jutrzni uderzyli na śpiących żołnierzy garnizonu, by ich wymordować". Kiedyś zadałem pytanie rosyjskim historykom, czy mają świadomość, o której godzinie biją dzwony na jutrznię i jak to się ma do ówczesnego regulaminu służby garnizonowej w armii carskiej? I czy mam przy tym rozumieć, że żołnierze rosyjscy zaspali o ponad godzinę, czy może – jak mówił w "Panu Tadeuszu" kapitan Rykow – "Cóż! Jegry byli pijani, Major pić pozwolił!"?
Rzeź warszawskiej Pragi, czyli tragiczny koniec powstania kościuszkowskiego
Warto też zwrócić uwagę co się działo w propagandzie rosyjskiej, kiedy w ostatnich latach pojawił się na Białorusi wątek pochówku Konstantego Kalinowskiego (polsko-białoruski działacz niepodległościowy, powstaniec styczniowy). Pewien dyżurny rosyjski historyk-propagandzista, który dotąd pisał książki o zbrodniach UPA, napisał książkę o "zbrodniach Kalinowskiego", która była promowana przez rosyjskie i białoruskie czynniki oficjalne. W książce można wyczytać, że powstanie było polsko-pańską fanaberią wymierzoną w naród białoruski, którego prawdziwym obrońcą jawi się Michaił Murawjow, generał-gubernator wileński podczas tłumienia powstania styczniowego. A przecież przydomek nadany Murawjowowi przez społeczeństwo - Wieszatiel - mówi sam za siebie.
Z czasów nam bliższych warto wspomnieć, że pretekstem do agresji ZSRR na Polskę 17 września 1939 roku była "ochrona" mieszkających w II RP Białorusinów i Ukraińców.
17 września 1939. Zdradziecki atak Stalina na Polskę
Charakterystyką argumentacji rosyjskiej propagandy historycznej jest pewna cykliczność. I nie chodzi tylko o topos Rosji-obrończyni. Wszyscy się dziwili, że prezydent Władimir Putin wygłasza opowieści o tym, że Krym to "chrzcielnica Rosji", nie zwracając uwagi na to, że ta retoryka dźwięczała narastająco od 2008 roku, od wizyty patriarchy moskiewskiego Aleksieja II w Kijowie. Zaczęto zawłaszczać coraz większą przestrzeń semantyczną. Najpierw mówiono o "wspólnej chrzcielnicy Rusi" (na Krymie odbył się chrzest Włodzimierza Wielkiego i symboliczny chrzest Rusi Kijowskiej), później "chrzcielnicy Rosji", aż w końcu pojawił się argument, że świątynie Krymu i Chersonez to "nasza (rosyjska) Góra Świątynna, nasze Jeruzalem".
Skoro już przy Władimirze Putinie jesteśmy, to jak pańskim zdaniem – człowieka, który w końcu obserwował drogę polityczną prezydenta Federacji Rosyjskiej na miejscu – kształtuje się wizja Rosji w jego umyśle? Jaka jest jego prywatna historiozofia?
Wydaje mi się, że w jego przypadku mamy do czynienia z pewnym mentalnym rozkrokiem. Czy ojczyzną Putina jest imperialna Rosja, czy Związek Radziecki?
Posługiwanie się hasłami imperialnymi, do złudzenia przypominającymi te z czasów Piotra Wielkiego i Aleksandra III, to w przypadku Putina bicie w wielki bęben bez większego zrozumienia. Znałem kilku historyków, którzy przygotowywali przemówienia dla prezydenta. Oni wspominali, że służba prasowa kazała im się przygotować na to, że Putin lubi dodać coś od siebie i nie do końca jest przewidywalne, co doda. Odkąd za przygotowanie wątków historycznych w przemówieniach prezydenta zaczął odpowiadać były minister kultury Władimir Miedinski, pośmiewisko rosyjskiego środowiska historycznego, jest już tylko gorzej. Pod wieloma względami, jeśli chodzi o znajomość historii, znajomość realiów geopolitycznych, prezydentowi Federacji Rosyjskiej i jego otoczeniu bliżej jest do ZSRR.
Co taka perspektywa oznacza dla obecnej sytuacji geopolitycznej?
Pochód nad Wisłę, straszenie wojną z Polską w państwowej telewizji, a nawet opowieści, które czasem się słyszy w kuluarach, o dobrej granicy niemiecko-rosyjskiej gdzieś koło Skierniewic, to zasłona dymna. Akolici Putina i on sam chcieliby odbudować przede wszystkim utraconą rzeczywistość dominacji nad regionem azjatyckim – Kirgistanem, Turkmenistanem, Tadżykistanem. Zapatrzeni w dzieje polsko-rosyjskie zapominamy, jak kolosalne znaczenie miała azjatycka ekspansja Rosji w XIX wieku, Wielka Gra, czyli konkurencja o tę strefę wpływów z Wielką Brytanią i dominacja w czasach ZSRR. Dziś jest to równie newralgiczny obszar ze względu na rosnące znaczenie Chin.
Ekspert: Putin w maksymalny sposób wykorzystał sytuację w Kazachstanie. Celem - odrodzenie ZSRR
Jak to ma się do obecnego napięcia na granicy rosyjsko-ukraińskiej?
Otóż inne możliwości wywierania nacisku w Azji ma Rosja, a inne mocarstwo na skalę ZSRR. Dlatego uważam, że celem polityki Putina jest odtworzenie systemu państw satelitarnych, zupełnie podległych Federacji Rosyjskiej. Na naszym kierunku moim zdaniem aspiracje te sięgają Ukrainy, Białorusi oraz Naddniestrza. Co się tyczy państw bałtyckich czy Polski, to nie są one – jako bezpośredni wasal – Rosji potrzebne. Neo-ZSRR byłby tak potężnym bytem politycznym, że i tak wywierałby przemożny wpływ na Litwę, Łotwę, Estonię i Polskę, a poprzez Finlandię także na państwa skandynawskie.
Rozmawiał Bartłomiej Makowski