To chyba pierwsza płyta The Kills, która powstała w okolicznościach tak "innych" niż te, które towarzyszyły pracom i premierom ich poprzednich wydawnictw. Jamie Hince prowadza się z supermodelką i ma dostęp do świata tak innego, tak dziwnego i tak dalekiego od normalnego, jak tylko jest to możliwe. Alison Mosshart z kolei dopuściła się pierwszej zdrady w prawie dziesięcioletniej historii duetu, wybierając się w dwualbumową podróż z supergrupą Dead Weather. Te "super" słowa towarzyszące im pozazespołowym dokonaniom nie są wcale na wyrost. Zasmakowali w rzeczach z najwyższej półki, niedostępnych śmiertelnikom. Towarzyszenie na codziennych zasadach Jackowi White’owi i Kate Moss musi być, by nie szukać innych słów, co najmniej "inspirujące".
Stąd żal, że jeśli czegoś nowej płycie The Kills trochę brakuje, to właśnie czynnika inspiracji i natchnienia. Myślę sobie, że czwarta płyta w dyskografii to już jest ten moment, kiedy nie trzeba już udowadniać niczego publiczności, ona już jest po stronie artysty. Czas, by postawić sobie nowe wyzwania. I tych tu jak na lekarstwo. To płyta bardzo w stylu The Kills. Dla Ani Gacek – wielkiej fanki zespołu, to wiadomość najlepsza z możliwych. Dla Anny Gacek – dziennikarki muzycznej, to powód, by nieco się tych nowych piosenek czepiać.
Zmiany? W stosunku do poprzedniej płyty, "Midnight Boom" z pewnością dla ortodoksyjnych fanów na lepsze. To mniej komercyjna, piosenkowa i łagodna płyta. Ale można na to spojrzeć z drugiej strony – mniej przebojowa, czyli nie udało im się napisać tak chwytliwych numerów jak "Last Day Of Magic" czy "Black Balloon". Bo faktycznie takich tu brakuje, po pierwszych przesłuchaniach nie zostaje wiele refrenów czy chwytliwych słów. Tutaj, trochę jak na ich drugiej płycie "No Wow", odbywa się rytuał budowania klimatu, a nie dostarczania singli (warto jednak odnotować, że z poprzedniej płyty wydali ich aż pięć!). A w tym akurat są mistrzami. Świat The Kills to świat pożądania, dusznej namiętności, żrącej tęsknoty i palących ostrym ogniem emocji. Świat z pewnością dla dorosłych. I bawiących się w takie życie na własną odpowiedzialność.
Kto wsiąknął w świat The Kills, już się z niego nie wydostanie. Szczególnie, gdy odbywają się w nim takie czary jak "The Last Goodbye", z pewnością największe zaskoczenie albumu. Klimatyczna retro ballada, którą mogłaby wyśpiewywać, zaciągając się papierosem, Marlena Dietrich, w wykonaniu Mosshart brzmi równie tajemniczo, dramatycznie i melancholijnie. I chwyta za serce. Jedna z największych łobuziar i twardzielek rock’n’rolla pokazuje swoje drugie, intymne oblicze. Kogoś, kto kocha prawdziwie zranioną miłością, kogoś, kto ma nie tylko paczkę papierosów, zniszczoną reputację i walizkę pełną poplamionych t-shirtów. Kogoś, kto ma także – najwyraźniej – bolące serce. Odkrycie delikatnego, czułego oblicza drapieżnego kociaka to z pewnością jedne z największych odkryć albumu.
Ale nikt tu się nie mazgai. Nawet jeśli Jamie też ma swój moment ‘retro romantic’ w "Wild Charms", "Heart Is A Beating Drum", "Nail In My Coffin", "You Don’t Own The Road" nie pozostawiają złudzeń – z nimi wciąż lepiej nie zadzierać.
Wnioski końcowe? Kto ma taki moment, że bliżej mu do zagłębiania mrocznej strony natury ludzkiej niż stawania po jasnej stronie życia, znalazł właśnie idealną ścieżkę dźwiękową do swoich poszukiwań. A cała reszta? Cóż, wraz z nabywaną z każdym kolejnym przesłuchaniem tej płyty nową attitude, można by im powiedzieć bardzo w stylu The Kills: f*ck them!
Anna Gacek