Zacznę od ujawnienia dwóch sekretów, zaryzykuję. Ostatnio zasłuchuję się najnowszą płytą Paula Simona (tak, tego) na przemian z nagraniem "Wiwat Halina!" Janusza Prusinowskiego Trio. Może czytelnicy tej recenzji powinni sprawdzić, z kim mają do czynienia zanim przejdziemy dalej...
To teraz dalej. Doskonale pamiętam, jak bardzo zaskoczyło mnie, że podoba mi się pierwsza płyta Fleet Foxes. To był rok 2008 i muzyka taka jak na ich debiucie nie wypełniała szczelnie każdego mojego dnia. Lat kilka wcześniej, z domu rodzinnego wyniosłam jednak mózg przesiąknięty wspomnianym Paulem Simonem... Lat kilka próbowałam skłonność do harmonijnych dźwięków zagłuszyć, zwłaszcza elektroniką w najdzikszych formach. Być może "czym skorupka ..." ma rzeczywiście sens.
W 2008 roku poddałam się właśnie przy Fleet Foxes. Jeżeli samej płycie zarzucałam pewną jednostajność, to koncert podbił mnie całkowicie. Obcowanie z Fleet Foxes było jednym z najczystszych wrażeń w moim "koncertowym" życiu. Brodaci prawie hipisi na scenie, którzy w najprostszy sposób generowali piękno w czystej postaci. Podstawowe instrumenty, śpiew na głosy - ile razy to już było? I nawet nie byli perfekcyjni. Jednak brzmieli pięknie, naturalnie, a do tego - byli zabawni! Pomimo wyczerpującej trasy koncertowej, która była dowodem sukcesu debiutu. Dlatego z wielką radością przyjęłam informację o ukończeniu drugiej płyty "Helplessness Blues" , popartą rewelacją o ich pierwszym polskim koncercie w ramach festiwalu Malta 2011.
"Jestem teraz starszy, starszy niż moi rodzice, gdy mieli córkę". To pierwsze słowa, które płyną z drugiego albumu grupy. Płyną, wspierane delikatnymi gitarami i głosami, które układają się (chciałoby się napisać - jak zawsze) w idealnie harmonijne tło. "Montezuma" to świetne otwarcie. A potem jest równie dobrze a może lepiej. PIOSENKI. Większe lub mniejsze, ale zamknięte i dopracowane w detalach byty. I to poczucie obcowania z czymś nienazwanym a ważnym, w które Fleet Foxes potrafią wprowadzać już w pierwszych taktach. Idealnie ilustruje to choćby "The Plains /Bitter Dancer". Gdybym miała opisać każdy utwór z tej płyty musiałabym stworzyć setki synonimów dla słowa "piękne". To piękna płyta! Instrumenty są na niej instrumentami, ludzie są ludźmi (czasami się mylą...), a wszystko razem buduje ścieżkę dźwiękową do podniosłych skojarzeń. Patetyzm mógłby być pułapką, ale nie wpadli w nią. To oni igrają ze słuchaczami, właściwie każdy utwór zwodzi i wciąga. Już wiesz, dokąd zmierzają, a tu - niespodzianka! Nawet finał jest podwójny. W pierwszym jesteśmy sam na sam z Robinem Pecknoldem, jego oddechem, głosem i gitarą - i niewesoła to piosenka o czekaniu na nieuchronne. W drugim - wszystko wybucha, galopuje i pojawia się nadzieja. Bo skoro koniec może być tylko jeden - koniec życia - to może lepiej dobrze je przeżyć?
Wracając do początku i dwóch skojarzeń. Paula Simona nie muszę chyba wyjaśniać? Co do Haliny, to porywa mnie jej transowość i jakiś atawistycznie dopasowany do mnie rytm. I krystaliczne kompozycje w duchu Simona i innych wielkich songwriterów i transowość ludową i naturalną w nowym Fleet Foxes odnajduję. Piękna płyta! Acha, oni (Fleet Foxes) tylko z pozoru żyją w świecie sprzed wynalezienia telefonów komórkowych. To internet ich odkrył i wyniósł do dużych sal koncertowych. I sprawdza się, gdy chcemy kupić ich płytę.
Agnieszka Szydłowska
VIDEO