CZYTAJ TAKŻE: REQUIEM DLA POWSTAŃCÓW STYCZNIOWYCH Z OBSZARU OBECNEJ BIAŁORUSI
Większość tych, którzy musieli opuścić uniwersytet w Grodnie, to byli pasjonaci historii – mówił Wiaczesław Szwed, opowiadając o tym, jak historycy z Białorusi musieli pożegnać się ze swoimi uczelniami. Władze pozbyły się ich m.in. z uniwersytetu grodzieńskiego. Bezpośrednim powodem była praca zbiorowa o historii Grodna.
Sprawa odbiła się szerokim echem w niezależneych mediach. Losem badaczy zainteresował się ówczesny polski konsul w Grodnie, Andrzej Chodkiewicz. Razem z Janem Malickim, kierownikiem Studium Europy Wschodniej przy Uniwersytecie Warszawskim, zdecydowali, że trzeba postarać się o utworzenie dla nich Centrum Studiów Białoruskich.
W mediach pojawiły się wówczas relacje o wypowiedziach ówczesnego szefa obwodu grodzieńskiego Siamiona Szapiry, który miał twierdzić, że wie wszystko o sytuacji na uniwersytecie w Grodnie ”z raportu KGB” i że jest tam ”16 osób wzywających do obalenia władzy”. A rządzący, jak przypuszczały media niezależne, mieli być zdenerwowani tym, że książka ”Grodnoznawstwo” nie obejmowała już rządów Aleksandra Łukaszenki i tym, że pojawiały się w niej symbole białoruskiego niezależnego państwa, herb Pogoni i biało-czerwono-biała flaga.
Historycy i inni uczeni zostali bądź zmuszeni do rezygnacji, bądź nie przedłużano im umów, ewentualnie pozbawiano ich pracy pod innymi pretekstami.
Obecnie badacze mogą pracować w Polsce.
Zachęcamy do lektury wywiadu z profesorem Wiaczesławem Szwedem.
Wiaczesław Szwed w Białoruskim Domu w Warszawie. Fot.
***
Agnieszka Marcela Kamińska, PolskieRadio.pl: Nie jest łatwo być na Białorusi historykiem, jeśli jest się wiernym sobie. Wielu historyków z Grodna nie mogło pracować już w swym zawodzie z tego powodu.
Prof. dr hab. Wiaczesław Szwed: Wydaliśmy w 2012 książkę pod tytułem ”Grodnoznawstwo”. Byłem jednym z autorów i redaktorów, kierownikiem grupy, która nad nią pracowała. Współautorzy tej publikacji, którzy pracowali na uniwersytecie w Grodnie, zostali z niego różnymi sposobami wygnani. Niektórym, podobnie jak mnie, nie przedłużono kontraktu. Andreja Czerniakiewicza zwolniono za rzekome spóźnienia, tymczasem miał tak ułożony grafik, że po prostu nie mógł zdążyć przemieścić się we wskazanym czasie z jednego miejsca do drugiego. Potrzebny był jednak pretekst, że spóźniał się na zajęcia.
Działania te miały podtekst polityczny. Przed zwolnieniem organy bezpieczeństwa i podatkowe wzywały nas do siebie, przychodziły na uniwersytet i prowadziły rozmowy. Mówiłem im zresztą tak: ”Jeśli chcecie mnie zwolnić, bo nie odpowiadam Wam na stanowisku profesora, choć mam 350 publikacji, ponad 10 monografii, to sprawa polityczna”.
Książka ”Grodnoznawstwo” została wydana w oddziale wrocławskim Polskiej Akademii Nauk. Z tym też mieliśmy problemy.
Jesteśmy obiektywnymi historykami. Staraliśmy się przedstawić prawdę o historii Grodna, opierając na różnych źródłach historycznych. Miasto było i białoruskie, i polskie, i rosyjskie w różnych okresach historycznych. Pokazaliśmy rozmaite aspekty jego historii, począwszy od starożytności aż po rządy obecnego prezydenta. Jednak prawda historyczna nie jest potrzebna dzisiejszej władzy. Więc wyrzucono nas z uczelni. Było ciężko, nigdzie nie chciano nas przyjąć do pracy.
Wszyscy bali się władz.
Nie miałem pracy przez dwa lata. Przetrwałem ten czas. Potem znalazłem się tutaj, w Warszawie. Jestem zadowolony z tego, co tutaj mam. Mogę pisać tak, jak i pisałem do tej pory – tylko prawdę historyczną, nikogo się nie bojąc. Mogę publikować, jeździć na konferencje.
Wydałem niedawno książkę o powstaniu styczniowym. Piszę na temat historii Grodna. Jestem zadowolony, że mam możliwość zajmować się swoją ukochaną dziedziną, historią. Moja żona śmieje się, że całe życie nie pracuję, zajmuję się tylko swoim hobby. Moje życie to historia.
Ale to nie tylko hobby. Musi być krąg osób, które będą rozwijać i badać historię dla Białorusinów. Trudno o to czasem na Białorusi, bo tam mamy postradzieckie, ideologiczne podejście do historii, uznano, że służy ona sojuszowi geopolitycznemu z Rosją. A Białorusini zasługują na to, by poznawać historię. Nie mieli swobody badań za czasów radzieckich, wiele pytań czeka na odpowiedzi.
Większość z tych historyków, którzy po mnie zostało zwolnionych, to byli ludzie opętani historią – utalentowani historycy, którzy publikują swe prace, są zapraszani na konferencje naukowe, wydają książki. Wykładali i pisali w języku białoruskim. Byli bardzo lubiani przez studentów. Władze zniszczyły swoistą ”szkołę grodzieńskich historyków”. Potem zamknięto wydział historyczny w Grodnie.
Historia w ogóle została wymazana z uniwersytetu?
Teraz nie ma wydziału historii. Jest tylko wydział komunikacji i turystyki oraz historii.
To znaczy tam nie ma badań historycznych?
Są. Niektórzy pracują rzetelnie i starają się pisać obiektywnie o historii. Jednak nie ma już tych energicznych osób, które miały silną pozycję w środowisku. One podążyły za mną i Andrejem Czerniakiewiczem. Broniły nas, pisały petycje, zbierały podpisy za tym, by nas zatrzymać na uniwersytecie. Gdy im tak jak mnie, skończył się kontrakt, też ich się powoli pozbywano. System był już wypracowany.
A teraz tych ludzi udało się zebrać razem. Profesor dr hab. Aleksander Kraucewicz i ja pomogliśmy w tym ówczesnemu konsulowi RP w Grodnie, Andrzejowi Chodkiewiczowi. On skontaktował się z Janem Malickim, kierownikiem Studium Europy Wschodniej przy Uniwersytecie Warszawskim. Stworzyli projekt, który pomógł połączyć wszystkich tych historyków, którzy obecnie są zrzeszeni w Centrum Studiów Białoruskich przy Studium Europy Wschodniej.
Na początku myśleliśmy, że będzie to projekt badawczy i będziemy zajmować się pisaniem obiektywnej historii, relacjami polsko-białoruskimi, pisać podręczniki o historii sąsiadów Polski – Białorusi, Rosji, Litwy, Polski – w języku białoruskim. Okazało się jednak, że trzeba prowadzić wykłady. W takiej sytuacji zrezygnowałem z kierowania ośrodkiem. Kierownikiem Centrum Studiów Białoruskich ostatecznie został prof. Aleksander Kraucewicz, bardzo godny człowiek, doskonały badacz historii Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ja z kolei otrzymałem możliwość pracy naukowej przy Katedrze Studiów Interkulturowych Europy Środkowo-Wschodniej z możliwością udziału w konferencjach i możliwością wyjazdów. To pozwala mi więcej czasu poświęcić nauce.
Było założenie, że będzie więcej badań – a jest dużo dydaktyki?
Chodziło też o to, byśmy przez nasze publikacje, wystąpienia mieli związek z Białorusią. Teraz moi koledzy dużo czasu poświęcają dydaktyce.
Może kiedyś to się częściowo zmieni, bo na przykład powiększy się zespół?
Być może. Nie znam obecnej polityki Studium. Chcę podkreślić oczywiście, że o kierowniku Studium Janie Malickim można powiedzieć dużo dobrych słów. Pomógł nam zebrać się razem, otrzymaliśmy pracę. I dzięki niemu możemy zajmować się naszą sprawą – naszą historią. Możemy robić to, co umiemy i lubimy, a on w tym bardzo pomaga.
W Grodnie udałoby się stworzyć coś w rodzaju szkoły historycznej? I to zostało zniszczone?
Historycy w Grodnie tworzyli szczególne środowisko. Zajmowali się tymi problemami, nad którymi pracują obecnie historycy europejscy. Ich prace były na wysokim poziomie. Otrzymywali granty na swoje prace od zagranicznych fundacji, jeździli na konferencje międzynarodowe. Pisali i bronili prace naukowe w języku białoruskim. Grodno było na pierwszym miejscu w całej Białorusi pod względem liczby prac doktorskich i habilitacji. To przyznawali i w Mińsku – centrum nauki białoruskiej.
Mnie nie pozwolono stworzyć szkoły historycznej. Pani zapewne przypuszcza, że miałem studentów, którzy następnie bronili prace doktorskie, habilitowali się. Nie. Pracowałem ponad 30 lat na uniwersytecie i zawsze ograniczano mnie tak, bym nie mógł stworzyć tego rodzaju szkoły.
System na Białorusi jest taki, że gdy pod opiekę wykładowcy dostaje się magistrant czy doktorant (na Białorusi tzw. kandydat nauk), to rezerwuje się na to określoną liczbę godzin w pensum. Nie dostawałem takiej możliwości, a moi kierownicy mieli po 5-6 takich osób, to jest w sumie nawet 300 godzin. To były również częściowo ich nadgodziny. Opiekowanie się kimś, kto pisze pracę, jest mniej uciążliwe niż wykładanie przed salą pełną studentów. A ja pracowałem za katedrą. Trzeba tu dodać, że mój kierownik był zachodniorusistą (to jest wyznawał ideę, według której Białorusini nie są oddzielnym narodem, a rzekomo częścią „ogólnorosyjskiego” narodu, red.).
A ja byłem historykiem obiektywnym, zatem nie przydzielano mi studentów. Na białoruskich uniwersytetach studenci nie wybierają opiekunów, robi to dziekan.
Ale jednak miał pan uczniów.
Miałem studentów, chodzili na moje monograficznie zajęcia. Podtrzymują ze mną dobre relacje, czasem się radzą, czasem proszę o rekomendowanie na studia doktoranckie. Teraz niektórzy myślą o pracach doktorskich w Polsce pod moim kierownictwem. Uczyli się u mnie Andrej Czerniakiewicz, Ina Sorkina, Hiennadź Siemienczuk, Aleś Smalianczuk (teraz oni są w Centrum Studium Białoruskich). W Grodnie pod moją opieką obroniły się dwie panie magister. Jeden doktorant napisał pracę, ale nie pozwolono mu jej obronić. Na Uniwersytecie Warszawskim już jeden student obronił pracę pod moim kierunkiem. Część moich byłych studentów z Grodna pracuje w telewizji Biełsat w Warszawie.
Wszystkie te historie pokazują, że Białorusi potrzebne są miejsca, gdzie białoruska historia będzie mogła żyć, ośrodki naukowe, miejsce, gdzie elity będą mogły rozwijać naukę, kulturę, tradycję. Na Białorusi go nie ma.
Na Białorusi historycy podzielili się – są tzw. historycy oficjalnego nurtu, są tacy, którzy starają się nie angażować w politykę.
Starają się robić swoje.
Większość z nas, która popadła w ten konflikt i została wyrzucona, nie była związana z partiami, nie uczestniczyliśmy w ruchach narodowych. Po prostu siedzieliśmy w bibliotekach, archiwach, badaliśmy źródła, pisaliśmy prace, jeździliśmy na konferencje. Ale historia to w pewnym sensie może być nauka polityczna. Otwiera oczy. Przechowuje pamięć historyczną. A to jest straszne dla różnych władz.
Wielu Białorusinów nie wie na przykład, co się działo w Kuropatach, gdzie spoczywają dziesiątki tysięcy ofiar represji stalinowskich.
Teraz już wielu wie, gdy Zianon Paźniak ogłosił, co tam się stało. Ale niektórzy tzw. ”historycy” piszą, że to Niemcy tam strzelali.
I niektórzy w to wierzą.
Większość ludzi na Białorusi myśli, jak wychować dzieci, zarobić na bieżące wydatki, zgromadzić pieniądze na wypoczynek na urlopie. Chodzą do pracy, potem biegną do domu, oglądają seriale. Nie angażują się w politykę. Polityką zajmują się elity, uczeni, literaci – jak we wszystkich państwach. Prosty naród tylko w czasie rewolucji wychodzi na ulicę –gdy nie ma co jeść i już całkiem nie można wierzyć temu, co mówią w telewizji.
Jednak naród, który nie zna swojej historii, nie podejmie właściwych decyzji. Na Białorusi co prawda nie ma wciąż prawdziwych wyborów, ale gdyby były, to trzeba wiedzieć, co się dzieje, w jakim państwie jesteśmy, jaką historię miało to państwo, jakie są polityczne uwarunkowania. Historia uczy najbardziej podstawowych prawd.
Dlatego toczy się walka rządu z historykami i historią. To ma miejsce nie tylko w Grodnie. Na przykład mój przyjaciel, historyk Jewgienij Aniszczenko, został wydalony z uczelni już dawniej (badacz ten, współpracujący z Białoruską Akademią Nauk, stracił pracę w 2007 roku; pisał on m.in. o tym, że Tadeusz Kościuszko był bohaterem w regionie, a Aleksander Suworow – katem, red.). Przez pewien czas sprzątał ulice.
Historia to nauka, której władza bez sumienia nie lubi. Tak było od zawsze. Praca historyka jest trudna, jak na polu minowym, można stąpnąć nie tam gdzie należy i stracić pracę. Ale jeśli nie znasz historii, nie zbudujesz dzisiejszego dnia i przyszłości. Nie widzisz perspektywy – bo nie znasz historii.
Nieświadoma osoba jest podatniejsza na manipulacje.
Jeśli nie znasz historii - to zbudujesz coś, owszem, ale nie to, co trzeba. Dlatego niektóre rządy zamykają ludziom oczy, by nie wiedzieli o pewnych sprawach.
Na przykład nie mówi się za często o represjach stalinowskich w latach 30., gdy zabijano białoruskie elity i nie tylko.
Wszyscy byli niewinni. Zabijano elity, historyków, literatów, tych którzy rozumieli sytuację, ale i zwykłych traktorzystów – którzy nawet nie wiedzieli dobrze, co się dzieje.
To nieludzkie czasy. Ale to właśnie jest historia.
Kiedy znamy historię, patrzymy inaczej na to, co się dzieje. Jesteśmy uzbrojeni w wiedzę.
Wiemy, co może się wydarzyć.
I myślimy, co robić, żeby zło nie powtórzyło się w przyszłości.
Jaki jest pana obszar badawczy?
Zajmuję się historią polityczną Białorusi od czasu pierwszego rozbioru Rzeczpospolitej do powstania styczniowego 1863 roku. W tym czasie wiele było prób odrodzenia Rzeczpospolitej i w tym Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Wspomniał pan o nowej książce.
Nosi tytuł ”Requiem dla powstańców 1863-1864”. Jest napisana w języku białoruskim. By wydać książkę, potrzebne są pieniądze – udało się mi zebrać 107 procent kwoty przez crowdfunding. Wydanie jest solidne – dobry papier, twarda okładka.
Książka opisuje powstanie styczniowe na Grodzieńszczyźnie, w regionie obwodu brzeskiego i na Białostoczczyźnie.
Napisałem o ludziach powstania – tych, którzy walczyli w oddziałach, pomagali walczącym, o uczniach gimnazjów, którzy chcieli brać udział w powstaniu, o kobietach, które śpiewały w Kościołach ”Boże coś Polskę”. Za powstańców uważam wszystkich, bo nawet ci, którzy tylko zbierali leki, czy zaprosili oddział idący przez wieś na herbatę, też byli zsyłani na Syberię, konfiskowano im majątek, pozbawiano ich życia. Są książki o oddziałach, bitwach, poszczególnych powstańcach - a ja chciałem upamiętnić szeregowych uczestników powstania.
Z prof. Wiaczesławem Szwedem rozmawiała Agnieszka Marcela Kamińska, portal PolskieRadio.pl.