Janowi Klacie, za wywiad w „Polityce” i wierność duchowemu dziadkowi
Ołowiany Lucuś Drugi pucował psim smalcem przyłbicę, kiedy wróciły wspomnienia z dzieciństwa. Odłożył lepką szmatę, uśmiechnął się, westchnął: „Witajcie, moje wierne...” Tak zwał wspomnienia, gdyż one zawsze wracały bezsennymi nocami przed każdą z licznych bitew, nieuchronnie fundamentalnych, które wszczynał przez ostatni rok z okładem. Kilkanaście godzin przed kolejną godziną 19.00, kiedy miał stanąć i w końcu zawsze stawał dzielnie na ubitej ziemi - niezmiennie odkładał lepką szmatę i napawał się wizytą dawno, dawno temu poznanego nastroju, dźwięku i zapachu. Każdej takiej nocy bezsennej bywał myślą tam, daleko, na ogromnej łące w środku lasu mieszanego, w krótkich gatkach na pupce filigranowej niby orzeszek. Bywał w siódmym niebie. Przypominał sobie wyraźnie tak, jak by wszystko to zdarzyło się wczoraj...
Oto on, kiedy miał pięć lat. Lucuś Pierwszy, jego dziad duchowy, zwany Ostatnim Husarzem, budzi go przed brzaskiem, szepce: „Szykuj się, wyruszamy”. I ruszają. Brną na poligon, tam rychło się zacznie. Pupka niby orzeszek dygoce pod blednącym księżycem, ale to bez znaczenia. Trzeba brać lekcje dławienia lęku, stary Lucuś Pierwszy dobrze o tym wie. Nieznana jest jeszcze legendarna fraza Wisławy Szymborskiej: „Nie być bokserem to jest nie być wcale”, lecz dziad duchowy ołowianego Lucusia Drugiego właśnie tę prawdę, to sedno życia w ogóle, a twórczości w szczególe, wpoić pragnie duchowemu wnukowi, gdyż coś mu podpowiada, że wnuk, jak tylko dorośnie, zostanie artystą dojmującym. Już są na miejscu. Zaraz się zacznie. I zaczyna się. A gdy się kończy, ołowiany Lucuś Drugi czuje kolosalną miętę do glinianego zacisza okopów, trzasku gruchotanych kości, oszałamiającego zapachu onuc, schnących o zmierzchu na nogach wojów, którzy zdołali przeżyć i zachowali resztki sił, by zzuć pepegi. I to mu zostało na zawsze. Wierna, we wspomnieniach powracająca z dzieciństwa mięta.
Tak, tam i wtedy, na poligonie, polubił ołowiany Lucuś Drugi, bardzo polubił życie aktywne, życie burzące zwyczajny spokój rzeczywistości. W szkole znienacka ciągnął koleżanki za warkocze, kopał kolegów po kostkach, szmatami zatykał muszle w toaletach, przez szklaną rurkę pluł suchym ryżem w ucho nauczycielki notującej na tablicy temat lekcji, na wuefie kłopotliwe bąki sprytnie puszczał w trakcie wykonywania przewrotu w tył, oblepiał plasteliną wnętrze ręcznego dzwonka woźnej-starowinki. Słowem, chciał być dzielny jak mordobitni kapłani poligonu i dojmujący niczym jego dziad duchowy, który walczył kiedyś, pięknie walczył. Był bohaterem.
Powiadają, że Lucusia Pierwszego, właśnie za tamte jego wiekopomne czyny zwanego Ostatnim Husarzem, w latach frontowej aktywności spowijała mgła tajemnicy i ważności. Tajemniczość jego była istotniejsza. Inaczej walczyć się nie dało, jak tylko udając, że się nie walczy. Więc Lucuś Pierwszy bił się głównie w kabinach szaletów miejskich, bił się tam z widmami przy pomocy ołówka lub pióra. Zadawane przezeń ciosy śmiertelne – to były frazy na ścianach kabin kreślone naprędce: „Precz z bolszewizmem!” lub „Katolicy się nie dadzą!”. Po czym – ucieczka. Tak, Lucuś Pierwszy był dzielny właśnie tak, nie inaczej. I czujny jak surykatka. Kiedy ktoś kiedyś nagle zapukał w zamknięte na skobel drzwi kabiny, gdzie Lucuś Pierwszy słowem walczył – nie spanikował Lucuś Pierwszy. Nie. On błyskawicznie starł niedokończony sztych bolesny oraz heroicznie - połknął ołówek. A gdy wrogowie zawiesili na wejściu do szaletów miejskich zdradziecki napis „Remont” – nie zrezygnował, nie poddał się, nie zrejterował. Pociągiem wyjechał za miasto i tam, w śniegu pod krzakami, patykiem wyskrobał ciemną przepowiednię: „Generał Franco wam pokaże!” Tego samego dnia wieczorem długo stał przed lustrem, sprawdzając, czy do jego ramion pasowałyby orle skrzydła. Ot i cały Lucuś Pierwszy! „Ciesz się, że masz taki wzór”, mawiała do ołowianego Lucusia Drugiego któraś z jego prababek, pokazując mu obrazki przedstawiające galopujących przez równiny rycerzy w pióropuszach. I cieszył się ołowiany Lucuś Drugi. A kiedy dorósł i stał się artystą, okazał się być prawie taki, jak Lucuś Pierwszy. Prawie, powiadamy, gdyż znikła tajemniczość, została sama ważność.
Więc - już świta, blakną cudne wspomnienia, trzeba kończyć przygotowania. Ołowiany Lucuś Drugi ponownie sięga po lepką szmatę. Trzy fachowe szybkie ruchy. Przyłbica lśni niczym grafit bitewnych ołówków Lucusia Pierwszego. Teraz przed ołowianym Lucusiem Drugim cały boży dzień zakładania zbroi – musi zdążyć do 19.00, kiedy zacznie się kolejna bitwa. I zdążył. Jest piękny! Jest piękny w przesadzie! W tym szyszaku, hełmie, kolczudze, husarskim kirysie i zbroi sir Georgea Clifforda, z tym jutaganem tureckim w cholewie lewej pepegi z hartowanej stali, ze złoconym buzdyganem w drugiej, tak samo twardej cholewie, z perskimi karwaszami na przedramionach, z husarskim koncerzem przy skórzanym pasie, nade wszystko zaś z monstrualnym Zerwikapturem, mieczem Longinusa Podbipięty, wleczonym z boku przez dwa bawoły afrykańskie – ołowiany Lucuś Drugi jako żywo przypomina stojącego na tylnich nogach nosorożca czarnego w asyście dwóch czworonożnych Sancho Pansów. Kurtyna bitwy, kolejnej z bitew fundamentalnych, sunie w górę. Bawoły dyszą, pancerny nosorożec kroczy powoli, nieruchomieje na środku ubitej ziemi i pod przyłbicą swą piszczy pieśń wojenną, te oto słowa jego ulubionego bohatera literackiego, Ministra Kosiubidzkiego Feliksa. „Już my wroga pokonamy! Pokonamy, psia jego mać! Zwyciężymy, bo w proch zetrzemy dłonią mocarną najjaśniejszą naszą, w proch, pył roztrzaskamy, rozbijemy, na Pałaszach, Lancach rozniesiemy a zgnieciemy i pod Sztandarem naszym a w Majestacie naszym o Jezus Maria, o, Jezus, o, Jezus, rozmiażdżemy, Zabijemy! O, zabijemy, rozniesiemy, zdruzgoczemy!” A gdy tak pieje, bawoły na rogach podają mu Zerwikaptura, on go oburącz chwyta, rozgląda się, a tutaj...
Nikt nie przyszedł. Na ubitej ziemi – żywego ducha. Pustka zupełna. Nikt bić się nie zamierza. Lecz ołowiany Lucuś Drugi nie poddaje się, jak i na widok napisu „Remont” niegdyś nie poddał się jego dziad duchowy. Rozpędza Zerwikaptura, kręci nim oszalałe młynki i walczy. Tak. Bohatersko siecze – nic. Ale siecze, bardzo siecze!... I tak bywa w istocie od roku z okładem z każdą przez ołowianego Lucusia Drugiego wszczynaną bitwą. Bombastyczne zabijanie pustki wciąż się powtarza. Dlaczego? Otóż – chodzi o słowo „widma”.
Lucuś Pierwszy cierpiał na manię prześladowczą, wszędzie widział szpiegów, obcych agentów, wszystko obracało się w głowie jego w znak zostawiony przez wrogów. Przecież zjadł ołówek, choć pukanie było pukaniem jakiegoś chłopka, co najzwyczajniej pod słońcem wypróżnić się przylazł! Przecież nawet twarz rezydującej w miejskich szaletach babci klozetowej kazała mu dojść do wniosku, że oto zbliża się najgorsze! Tak, Lucuś Pierwszy wszędzie widział dybiące nań demony, albowiem – nie mógł inaczej. I to jest w sumie najsmutniejsze. Nie być bokserem to jest nie być wcale. Jeśli tak, to ten, który pragnie być, musi bić, lecz żeby móc bić, trzeba mieć kogo bić. A co, kiedy bić nie ma kogo? Należy wtedy zaufać mocom iluzji i sztucznie stworzyć sobie jakąś mordę do bicia, może być to morda z mgły i galarety, byle tylko była. Ba! Nie dość, że trzeba sobie mordę do bicia sztucznie ulepić, najlepiej we śnie, to trzeba jeszcze nie tylko sobie, ale i światu całemu na chama wmówić, że morda ta jest prawdziwa, najprawdziwsza na globie. Jak to czynił Lucuś Pierwszy. I jak to od dawna czyni bawiący się samym sobą w wojnę ołowiany Lucuś Drugi.
Wydoroślał, stał się artystą, od ponad roku jest artystą spowitym mgłą ważności najważniejszej i gdziekolwiek: w radiu, telewizji lub gazetach udzielając wywiadów – wszędzie dzierga tę samą fikcję, wszędzie głosi, że rodacy jego, to rodacy, którzy cierpią z powodu nie zrewidowanych duchowych węzłów gordyjskich. Węzeł – groby królewskie na Wawelu, węzeł – Józef Piłsudski i Bitwa Warszawska, węzeł – Towiańczycy, węzeł – popkultura, węzeł – sarmackie narowy, węzeł – powieści Henryka Sienkiewicza, węzeł taki, węzeł śmaki, węzeł owaki, sto tysięcy, albo i milion węzłów, które tylko on prawidłowo zrewiduje, dzięki czemu Ojczyźnie będzie się żyło lżej. Wszędzie nie zrewidowane węzły i wszędzie, rzecz jasna, prawicowo-konserwatywne mordercze legiony obrońców węzłów nie zrewidowanych, czyli tradycji, głównie katolickiej. Tak, wszędzie snują się ideowe bądź człekokształtne zwidy, omamy, powyginane rojenia ołowianego Lucusia Drugiego, które oczywiście niczym innym się nie parają, jeno dybaniem na życie ołowianego Lucusia Drugiego oraz blokowaniem duchowego rozwoju Polek i Polaków. I dlatego ołowiany Lucuś Drugi w blachy zakuwa się regularnie i na mordobicie regularnie wyzywa wszystkich. On po prostu uwierzył w realność własnych zwidów i ma pewność, że nikt nie zajmuje się niczym innym, jeno od świtu do nocy tapla się w jego zwidach. Słowem – wyśnił sobie wrogą mordę, więc jest. A im gigantyczniejsza ona – tym on bardziej jest. I przebrany za stalowego nosorożca regularnie włazi z wiernymi bawołami na ubitą ziemię, by siec mordę, o której nie wie, że jej nie ma.
Przykro nam - nie ma mordy do bicia, Bóg świadkiem. Plac jest pusty. Wszyscy siedzą przy kawiarnianych stolikach wokół placu i rozmawiają półgłosem, czasem uśmiechając się lekko. O szczęśliwej lub nieszczęśliwej miłości, o lęku przed śmiercią, o samotności, o losie nie do pojęcia, o nieuchronnie słabnącym ciele, o bólu, który nie chce ustąpić, albo o czyimś na zawsze odchodzeniu nie w porę. Rozmawiają sobie niespiesznie o takich drobnostkach, dla ołowianego Lucusia Drugiego zupełnie nie do pojęcia, a Ołowiany Lucuś Drugi monstrualnym mieczem Podbipięty mieli własną pustkę, mieli, aż padnie. Wierne bawoły wloką go, omdlałego z intelektualnego wysiłku, do chałupy, gdzie dyżurni ślusarze wydobywają go ze zbroi. Gdy świat pełen zwidów ołowianego Lucusia Drugiego zasypia, ołowiany Lucuś Drugi staje przed lustrem. Sprawdza, czy do jego ramion pasują orle skrzydła. Kolejny raz ma pewność, że pasują. Nawet bardzo.