W Palermo patrzy ktoś teraz na stare dłonie, wiszące w powietrzu przed zamkniętymi drzwiami. Teraz, wczoraj, jutro. Tylko dłonie są w miarę ostre. One, tył głowy i lewe ucho człowieka, który kiedyś wysoko uniósł ręce na moment. Przy drzwiach, co są jak z mgły koloru myszy – jasna plama rozmytej twarzy. Za drzwiami – ciemność. Kilka kroków wcześniej patrzył na zjawę mężczyzny, zamarłego w chwili czułego składania zjawy białego obrusu na zjawie długiej deski, wspartej na zjawach dwóch krzeseł. Jeszcze wcześniej – inne widma widział, przystając. Gdy zrobi kilka kroków, zobaczy zjawę chłopczyka na zjawie dziecinnego wózeczka-drezynki. A wędrując dalej - dostrzeże zjawy kolejne, identycznie zatrzymane na zawsze.
W Palermo na Sycylii ktoś idzie teraz wolno korytarzami Teatro Garibaldi, ogląda wystawę „Palermo per Kantor. 1915 – 2015”, patrzy na fotografie Maurizio Buscarino, robione przezeń w trakcie ostatnich sześciu seansów Tadeusza Kantora – od „Umarłej klasy”, przez „Nigdy tu już nie powrócę” i „Maszynę miłości i śmierci”, po „Dziś są moje urodziny”. Patrzy na kilkadziesiąt czarno-białych prostokątów, które są w istocie czymś innym niż jedynie prostokątami prawdy, kadrami obiektywizmu, dowodami kronikarskiej rzetelności fotografa. Każdy jest ukłuciem, śladem dotknięcia. Jest niczym odwrócona dnem w górę szklanka, pod którą – ćmy doskonale nieruchome w mrocznym, zamierającym świetle. Niczym zjawy samych siebie.
W Palermo patrzy ktoś teraz na dłonie Tadeusza Kantora, które kiedyś, w „Niech sczezną artyści”, uniósł wysoko przed zamkniętymi mysimi drzwiami. Na 93 stronie pamiętnej, białej księgi fotograficznej, tej przez Buscarino ułożonej niemej opowieści „Kantor. Cyrk śmierci” – widzę to samo. Nie pamiętam już, czy krakowska promocja w roku 1997 okraszona była wystawą zdjęć Buscarino. Wiem tylko, że swą niemą opowieść – fotograficzne oryginały – podarował Cricotece. I że są tam. Gdzieś z tyłu, za zamkniętymi drzwiami, za kulisami – są, kiedy ktoś ich reprodukcje ogląda teraz w Palermo. I mam pewność, że prostokąty te nie mogły nie być tym, czym są – portretami znikliwości – gdyż Buscarino zaczął od swego zdumienia wobec znikliwości właśnie. Był rok 1971. Przez całkowity przypadek trafił w rodzinnym Bergamo na przedstawienie Odin Teatret „Min fars hus”. Fabuła? Dekoracje? Kostiumy? Światła? Gesty? Nuty? Cała reszta migotliwej machiny iluzji? Nie, nie przed tym zamarł. Zamarł – patrząc w bok, tam gdzie cienie, a później czerń, nie wiedzieć, jak rozległa.
Zamarł widząc jak aktorzy nagle wychodzą z ciemności kulis, by po mikrej chwili istnienia w blasku sceny – na powrót zniknąć w ciemnościach. Zamarł wobec tego trwania marnego niby pstryknięcie, trwania-ukłucia, trwania-dotknięcia. Zamarł naprzeciwko trwania marnego niby pstryknięcie migawki fotograficznego aparatu i jak efekt pstryknięcia – fotografia, to znieruchomienie gorzkie, bo nie ocala, choć przecież łudzi, ten prostokąt hipnotyczny, bo, jak mawiał Roland Barthes, czasy są w nim sprasowane. Tak, sprasowane.
Oto patrzysz na zdjęcie twojej uśmiechniętej matki, której już nie ma, i czujesz potworny strach przed jej śmiercią, która dokonała się dawno temu. Oto w „Wielopolu, Wielopolu” Kantora stalowy fotograficzny aparat, którym się robi pamiątkowe zdjęcie rekrutów ruszających na front, naraz zmienia się w karabin maszynowy, machinę do innego wprawdzie, lecz wciąż przecież – uwieczniania. Oto Vladimir Nabokov, w którego prozie ćmy są zawsze gośćmi przybywającymi z tamtej strony, w pierwszych akapitach autobiografii „Tamte brzegi” maluje portret młodzieńca przerażonego rodzinnym zdjęciem. Bo wszystko na prostokącie, zwłaszcza rodzice, jest prawie takie, jak dziś - tylko że jego jeszcze na świecie nie ma, tak jak go kiedyś już nie będzie, a rodzice się do kamery uśmiechają jak dziś, kiedy on jest. Jakaż więc różnica? Coś się zmieniło? Niewiele. Na prostokącie z rodzinnego albumu przeznaczony dlań wózeczek jawi mu się jako trumienka – czyli to, w co się w „Umarłej klasie” Kantora przeistacza maleńka mechaniczna kołyska... Snuć te analogie dalej? Czy istnieje coś, czego o alchemicznej trójcy Kantora „Fotografia-Pamięć-Śmierć” jeszcze nie powiedziano? Od 1977 roku, kiedy zaczął fotografować opowieści Cricotu (a czynił to do śmierci Kantora w 1990), od pierwszych taktów któregoś z seansów - Buscarino miał pewność, że sednem teatru Kantora jest pląs rzeczonej trójcy, więc to, co pozostaje podglądaczowi, może być jedynie próbą łapania motyli nocy, na mgnienie wysuwających się zza kulis, by udawać przed nami to lub owo. I łapał je. I nie bez przyczyny Jerzy Grotowski, który nie widział żadnego seansu Kantora, po obejrzeniu zdjęć Buscarino wyznał, że wie już wszystko.
Zatem – łapał. Czatował z boku, zapewne długo. Czatował i w obiektyw jak w siatkę łowił ćmy, co ciągle kogoś lub coś udawały. W Palermo ktoś teraz ogląda je na prostokątach Buscarino, unieruchomione w sekundzie najfantastyczniejszego przeistoczenia. Patrzę na to samo, kartkując biała księgę. Pstryk. Stado ciem jako kupa kruszejących książek na kruszejącej ławce szkolnej. Pstryk. Ćma jako twarz Stanisława Rychlickiego w roli Sprzątaczki-Śmierci, i jako jego nieuchronnie mętniejące na pierwszym planie palce. Pstryk. Ćma – czyjeś kredowe oblicze za oknem wiszącym w powietrzu. Pstryk, pstryk, pstryk, wciąż pstryk. Wciąż zjawy. Krzyże, szafa, łoże z obrotowym posłaniem, panna młoda, ksiądz, manekiny, szkielet konia, rekruci, fotograficzny aparat z karabinową lufą, oczy mężczyzny pod rondem kapelusza wyjętego z grobu, pod resztką woalki oczy kobiety starej jak wieczność, martwy chłopczyk na rękach osobników w napoleońskich nakryciach głowy, krzesła, drzwi bez ścian, obrazy bez płócien, nosy, wargi, czoła, włosy, gołe stopy, zęby w ustach rozwartych na zawsze, to i kopiec innych ingrediencji – a wszystko to ćmy w istocie. Goście z tamtej strony, złapani w chwili składania wizyty krótkiej, bardzo krótkiej, i dla marnego pocieszenia nas - udający coś z przeszłości. No i goście cisi, jak to ćmy. Cisi? A może... niedokończeni? Tak. Niedokończeni.
Nadzwyczajny jest biało-czarny, a raczej szaro-ciemny takt fotografii Buscarino. W żadnej nie ma nawet cienia ostateczności, tezy, morału, przesłania. Każda - jakby niedomknięta, niedokończona, czekająca na – dopowiedzenie, na kropkę finalną, na opowieść po prostu. Albo jeszcze inaczej – na poruszenie. Jest trochę tak, jak by prostokąty Buscarino wciskały widza w ciało Albinusa, bohatera jednej z książek wspomnianego bajarza, snującego opowieści pełne ciem. Otóż, Albinus, nieszczęsny krytyk sztuki, wpadł na pomysł tworzenia rysunkowych filmów, które by polegały na magicznym wprawianiu w ruch tego, co tkwi na najsłynniejszych obrazach świata. Na przykład – tego, co widać na malowidle ze szkoły holenderskiej, przedstawiającym wnętrze prowincjonalnej piwiarni...
„Małe ludziki chciwie piją, siedząc przy drewnianych stołach, widać też słoneczny skrawek dziedzińca z osiodłanymi końmi – i wszystko to nagle ożywa, gdy człowieczek odziany w czerwień odstawia kufel na stół, dziewczyna z tacą wyrywa się z uścisku, a kura zaczyna dziobać próg. Można by cały epizod przedłużyć, każąc figurkom wyjść na dwór i przejść przez pejzaż: powiedzmy, brunatne niebo i zamarznięty kanał, a ludzie na zabawnych łyżwach, jakich wtedy używano, kreślą staroświeckie esy-floresy pod dyktando pędzla – aż wreszcie powrócimy do tej samej karczmy, postaciom i światłu stopniowo nadamy pierwotną konfigurację, poodstawiamy je, by tak rzec, na miejsce i zakończymy podróż pierwszym obrazem”.
Na stare dłonie, wiszące wysoko w powietrzu przed zamkniętymi drzwiami - ktoś może patrzy teraz tak długo, tak długo je sobie obmyśla, tak długo w ciszy własnej głowy dodaje do nich własne słowa, że dłonie wolno opadają i otwierają się drzwi, za którymi wybuchają jakieś jasne ścieżki? Jasne? A nie czarne? Mężczyzna, który składa biały obrus, być może przerywa, bo żal, by biel się skończyła? Tak? Ale cóż on może, skoro, jak każdy z nas, nic nie może? I w którą stronę świata odjeżdża chłopczyk na wózeczku-drezynce? W którą stronę i po co? A inne ćmy? Jak się ruszają, kiedy je poruszyć?
Paweł Głowacki