Pestka

Ostatnia aktualizacja: 19.03.2013 00:50
Po "Iluzjach" Iwana Wyrypajewa zostało to, co zostaje po każdej starej historii, opowiedzianej czysto. Kamyk w gardle.
Krzysztof Globisz, Juliusz Chrząstowski, Katarzyna Gniewkowska i Anna Dymna w Iluzjach Iwana Wyrypajewa. Teatr Stary w Krakowie. Premiera: 2012.04.27
Krzysztof Globisz, Juliusz Chrząstowski, Katarzyna Gniewkowska i Anna Dymna w "Iluzjach" Iwana Wyrypajewa. Teatr Stary w Krakowie. Premiera: 2012.04.27 Foto: R. Kornecki/stary.pl

Dziś już wszystko jedno, czy to dla mnie, czy dla kogoś innego  spodnie Krzysztofa Globisza nie miały w piątek znaczenia. W piątek, środę lub wtorek, któregoś tygodnia, któregoś miesiąca i roku - to oczywiste - że marną sentencję wygłoszę - oczywiste, gdyż jak się jest, zawsze się jest w konkretnym punkcie czasu. Ale nie pamiętam, nie pamiętam, nie pamiętam detali, co nie boli, bo dziś już wszystko jedno, dla istoty rzeczy, o której opowieść snuć zaczynam, to fantastycznie wszystko jedno. Krój tamtych portek? Ich kolor? Faktura sukna? Wytworność lub szmatławość? Odpowiedzi nie mają znaczenia. Jak i kojąco obojętne są jednostkowe walory spodni Anny Dymnej, Katarzyny Gniewkowskiej i Juliusza Chrząstowskiego. Konkret portek, konkret koszul, konkret marynarek, swetrów, butów, zegarków, łańcuszków, skarpet widocznych, gdy siadali, kładąc nogę na nogę, bądź tylko podciągając nogawki na kolanach, konkret szminek i pudrów, konkret cieni na powiekach, fryzur i paznokci, konkret barwy rzęs. Wszystko to – obojętne. Było, jakie było, lecz gdyby inne było – nic by się nie zmieniło. Zwyczajnie, gdy dorosły między dorosłych idzie – ubiera się, w co tam ma czystego w szafie. Schludnie, normalnie, po bożemu. I żeby nie piło w pachwinach i pod pachami, i żeby pięt nie obcierało, i żeby wstydu sobie nie fundować na mieście. Oprócz czworga w fatałaszkach i upiększeniach bez znaczenia – było coś jeszcze? Jakaś pretensjonalna nienormalność? Nie. Pusta scena? To za dużo powiedziane. Gdy zaśpiewa się: „scena” – kłopotliwe obrazki słuchaczom w głowach majaczą, jakieś babilońskie nadmiary. Nie „scenę” nucę tedy - nucę „miejsce”. Tak, miejsce naprzeciwko mnie. Trochę pustki, odrobina nieruchomego powietrza, światło jednostajne. Owszem, były też cztery krzesła – ale tylko w rolach normalnych. Nie jako manifestacja czegoś, nie jako metafora głębinna ani znak odsyłający, choćby do bolesnego i niesprawiedliwego losu człowieczego (jasny dla polskiej młodzieży reżyserskiej interpretacyjny trop złamania w punkcie zetknięcia siedziska z oparciem) bądź do losu psiego, kociego, krowiego, owczego, koziego, świńskiego tudzież zajęczego (dla wspomnianej scenicznej młodzieży ambitnej, choć odrobinę już podstarzałej i kaszlącej z rana, ewidentny interpretacyjny trop czterech nóg, odsyłający do trudu egzystowania permanentnie na czworakach, a przy okazji dotykający palącego problemu alkoholizmu nad Wisłą). Krótko mówiąc, krzesła te były po prostu krzesłami, nie aforyzmami, czyli tylko sobą były – przedmiotami, wyobraźcie sobie, służącymi do siedzenia. I jeszcze światła widziałem, daleko gdzieś, na tyłach nieruchomego powietrza. Migotanie monstrualnych wież, zbudowanych z jakiegoś elektronicznego sprzętu, albo migotanie dalekiego niezmiennie obojętnego wobec twojej samotności miasta, każdego miasta. To wszystko, czyli prawie nic. W „Iluzjach”, tyleż przedstawieniu teatralnym, co spotkaniu moim z Globiszem, Chrząstowskim, Gniewkowską i Dymną, spotkaniu umówionym, jak kto woli – napisanym i wyreżyserowanym w Narodowym Starym Teatrze przez Iwana Wyrypajewa, jest tylko to, co nie przeszkadza opowieści, co jej nie pstrzy metafizycznie, nie krasi nieudolnymi niedopowiedzeniami, nie wpycha w bagno publicystyki doraźnej. U Wyrypajewa nawet ról nie ma. U niego jest sedno teatru: głos, oczy, kilka gestów – na godzinę i dwadzieścia pięć minut rozciągnięta chwila zawrotna, kiedy ktoś naprzeciwko ciebie staje i opowiada, pozwala swojej pamięci wstać i zabrzęczeć, dzieli się tym, co słychać w jego żyłach, od stóp po płaski wierzchołek mózgu.
Dziś już wszystko jedno, czy tylko ja, czy ktoś inny przypomniał sobie tamtego wieczoru – na tamtym spotkaniu z „Iluzjami” – tę starą definicję początku teatru, którą dziś już nie pamiętam, kto stworzył. Oto tysiące, może dziesiątki tysięcy lat temu znudzony dniem chłopczyk wbiegł do rozświetlonej ogniskami, pełnej szykujących się do snu współplemieńców jaskini, krzycząc: „Wilk! Wilk! Wilk!”. Współplemieńcy w najdalsze kąty się wcisnęli, dygotać zaczęli, co bardziej hardzi za dzidy chwycili, wszyscy z życiem się żegnali, patrząc w otwór, przez nas zwany drzwiami uchylonymi. Wypatrywali potwora, bo wyraźnie usłyszeli: „Wilk! Wilk! Wilk!”. Usłyszeli to i - uwierzyli. Chłopczykowi znudzonemu dniem takim, jak każdy inny, nic wystarczyło, by namiętności współplemieńców przenieść na mgnienie w inny stan skupienia. Przecież, by swej fikcji wiarygodności chamskiej dodać, nie przebrał się w strzępy skór, jakoby rozszarpanych przez potwora, nie obfajdał twarzy i rąk udającym krew sokiem z malin, nie wymachiwał też kikutem maczugi, niby złamanej w nierównej walce z czworonożnym demonem, nie udawał, że ma oko przezeń wydłubane, ani że został bez gry wstępnej zgwałcony przez potwora o tam - za świerkiem. Chłopczykowi wystarczyła czystość słowa. Krzyknął: „Wilk! Wilk! Wilk!” – a wilka nie było. I tak zaczął się teatr.
Globisz, Dymna, Gniewkowska, Chrząstowski - wracają do tamtej czystej chwili. Mówią: „miłość”, mówią: „samotność”, mówią: „przemilczałem, przemilczałam uczucie”. Po kolei wychodzą na proscenium, stają w pustce, na dnie nieruchomego powietrza, na tle jak zawsze obojętnego migotania jakiegoś miasta albo elektronicznych wież – i opowiadają ciemnawą historię dwóch par – Danny’ego i Sandry, Alberta i Margaret. Powtarzają stare namiętności, wspominają gesty, w szept obracają niegdysiejsze zaniechania. To ostatnie jest najważniejsze. Bo Danny, Sandra, Albert i Margaret są dziś – w opowieści Globisza, Dymnej, Gniewkowskiej i Chrząstowskiego – człekokształtnymi stertami tamtych przemilczeń, chwil, w których się nie powiedziało całej prawdy o własnym sercu. Mówią dużo, opowiadają kolorowo – a w istocie jest tak, jakby na dnie zdań wciąż to samo słowo się błąkało, nie do wymówienia słowo: „szkoda”. Banał? „Iluzje” to uczuciowy banał? Jak, nie przymierzając, kolumbijskie seriale o bolączkach zaniechanych miłości? Owszem, „Iluzje” są banałem – niczym krzyk: „Wilk! Wilk! Wilk!”. Cóż bardziej oklepanego nad słowo „wilk”? Rzecz nie w tym, iż Wyrypajew nowości niebywałe nam komunikuje. Potęga „Iluzji” w tym, że w istocie starą fabułę podaje on w formie hipnotycznie czystej. Serwuje – pestkę teatru. I ona jest bolesne. Całkiem jak stara, krystaliczna, drobna historyjka Borgesa „Noc darów”.
Oto opowieść o ludziach, którzy siedzą i o opowiadaniu, czyli o pamięci gadają. Ktoś mówi o Platonie, o pamiętnej jego tezie, że wszystko widzieliśmy już w poprzednim świecie, tak że zawsze poznawanie jest rozpoznawaniem. Ktoś inny przywołuje myśl Bacona: „Jeśli dowiadywać się, to znaczy przypominać sobie, w takim razie nie wiedzieć czegoś, znaczyłoby o tym zapomnieć”. Wtedy przysiada się do nich obcy i zaczyna mówić o odległej godzinie, w której tajemnicza niewiasta Branka opowiedziała mu o zmierzchu, kiedy Indianie zaatakowali miasteczko, w którym żyła... Opowiadanie o opowiadaniu w opowiadaniu... Nie wchodzę w szczegóły, nie ważne, kim była Branka, ani ten „potwór”, co zwał się Juan Moreira. Niech wystarczy, że został zasztyletowany. Niech wystarczy, że chwilę przed jego śmiercią ten obcy, który się przysiadł do opowiadających, by opowiedzieć opowieść Branki - dotykając Branki, pierwszy raz dotknął skóry kobiety. I niech wystarczą te frazy zawrotne, które Borges kazał mu wypowiedzieć w finale „Nocy darów”.
„W czasie paru krótkich godzin poznałem miłość i zobaczyłem śmierć. (...) Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające. Może to samo przydarzyło się Brance z opowieścią o napadzie Indian. Dziś to już wszystko jedno, czy to ja, czy też ktoś inny widział, jak zginął Moreira”.
Tak, dziś to już wszystko jedno, czy to dla mnie, czy dla kogoś innego spodnie Globisza cudownie nic nie znaczyły. Ważne jest tylko, że po „Iluzjach” Wyrypajewa zostało to, co zostaje po każdej starej historii, opowiedzianej czysto. Kamyk w gardle.
Paweł Głowacki

Czytaj także

Polska ziemniaczana zupa malinowa

Ostatnia aktualizacja: 05.02.2013 08:58
Niby o czym i jak Seweryn miałby gawędzić z młodzieńcem, który czyta: "malina", rozumie: "ziemniak" – i w ogóle go to nie zasmuca?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Płaszcz numer Dziesięć

Ostatnia aktualizacja: 05.03.2013 17:35
Jutro wieczorem Konrad, ten dzielny chłopczyk, uśmiechnie się czule do kolejnego chłopczyka, który weźmie w "Wyzwoleniu" lekcję nieuchronnej bezradności.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Ryszard kocha teatr!

Ostatnia aktualizacja: 12.03.2013 14:38
I co ma teraz zrobić Grzegorz Małecki? Po teatrach ma ganiać, gołe zady notować i mieć nadzieję, że jak znajdzie ich pięć – to zda kluczowy egzamin u profesora Witolda Mrozka?
rozwiń zwiń