Wpierw gigantyczne zdumienie, sekundę po nim zaś – gorycz rozczarowania. W takim rytmie zaistniały me wrażenia, gdy dostrzegłem, że Andrea Pitzer, dobrnąwszy do "Pnina" Vladimira Nabokova - oszczędziła wiewiórki. Cóż to się stało?! Katastrofa uwagi nastąpiła?! Panie Niebieski – skąd u Pitzer nagle aż taka wielkoduszność akurat dla wiewiórek?! A może to nie wielkoduszność, jeno omdlenie chwilowe?! Przecież na bez mała pięciuset sporych stronicach księgi Pitzer "Ukryta historia Vladimira Nabokova", lepka humanistyczna czułość Pitzer, ta jej nie do utulenia troska o "bitych i poniżonych" świata całego, nie ma litości dla żadnego kluczowego ziarna we wszystkich dziełach twórcy "Lolity" – więc moc jakiego cudu sprawiła, że akurat wiewiórkom Pitzer oszczędziła lepkiej czułości i troski, choć widać wiewiórki, dziewięć razy je widać lub słychać w każdym z siedmiu rozdziałów "Pnina"?
Nie ma odpowiedzi. No, jakoś oszczędziła. Oszczędziła – i już. Tyle musi starczyć za całą odpowiedź. I trzeba się pogodzić z goryczą rozczarowania. A gorycz potężna, bo studiując księgę Pitzer, do chwili "Pnina" - lecz i później, usilnie nie pamiętając o wzgardzonych wiewiórkach - mogłem się założyć o cokolwiek, że Pitzer to w istocie nie Pitzer, amerykańska dziennikarka rzetelna, lecz Polka! Tak właśnie! I nie dość, że Polka, to jeszcze ukrywająca się pod pseudonimem "Pitzer" kolejna nadwiślańska reżyserka teatralna pokolenia lepko czułych i troskliwych, dobra koleżanka Klaty, Strzępki, Demirskiego, Garbaczewskiego i całej reszty dzielnych oraz bezkompromisowych! U niej - ta sama, co u nich, sztuka czytania wielkiej literatury! Bliźniaczy talent do publicystycznego spłaszczania migotliwych planet słów, do wyżymania ich, tak jak się ongiś majtki, w pralce Frania totalnie skotłowane, do prawie sucha wyżymało, korbką w ruch obrotowy dwa ściśle do siebie przylegające bokami walce o gumowych powierzchniach wprawiając. Nie inaczej – postawiłbym pół, a niechby i połówki dwie, że nawet jeśli nie już jutro, to niechybnie po jutrze Pitzer rozpocznie w którymś z publicystycznie namiętnych ansambli Polskich, na przykład u Krzysztofa Mieszkowskiego, próby do "Lolity" Nabokova, czyli do "Lolity" nie Nabokova. Odkrywszy, że Humbert Humbert posiada żydowskie korzenie, że jest "Żydem wiecznym tułaczem na miarę epoki po Holocauście", że jest emigrantem o pamięci opętanej potwornościami historii Europy – Pitzer rzecze: "A co, jeśli <Lolita> to opowieść o światowym antysemityzmie, wcale nie tylko o molestowaniu dwunastolatki przez Humberta Humberta? " Czy muszę dodawać, iż jest to zagwozdka retoryczna? Otóż, każdemu, kto o "Lolicie" sądzi, co sądzi o niej Pitzer, w publicystycznie namiętnych ansamblach polskich dane będzie wszystko.
"Lolita"... Jak wiele trzeba mieć do dyspozycji czasu, ile stronic do zapisania oraz jak dużo szczęścia, by tylko skatalogować choćby jedną dziesiątą tego kolosalnego, wielopiętrowego labiryntu ze słów? Stylistyczne echa, palimpsesty, fabularne zapadnie, ścieżki prowadzące pozornie donikąd, pułapki fabularne, narracyjne sekrety, gra intonacyjnych luster, niedokładne cytaty, nagle na zdumiewające przestrzenie otwierające się furtki, i jeszcze nieogarniona poezja, gęsta niby towot, i jeszcze ta Nabokova absolutna władza nad miliardem fantastycznych detali, władza upokarzająca dla większości pisarzy, i jeszcze tysiąc innych jakości jego pióra. Jakże dobre, a raczej jakże pyszne w istocie musi mieć człowieczek samopoczucie, jak bardzo człowieczek musi być syty dobrodusznym przekonaniem o słuszności postawy politycznie poprawnej, by po zapoznaniu się z gigantycznym globem "Lolity", tym doskonale samowystarczalnym napisanym światem całym - spłaszczyć go, obrócić w coś na podobieństwo społecznie zaangażowanej broszury publicystycznej, której autor występuje przeciwko antysemityzmowi, w obronie "bitych i poniżonych"? Otóż, tak pyszne musi być to samopoczucie i tak gruntowna sytość, jak u człowieczka, co ze światów Szekspira, Czechowa, Strindberga lub Krasińskiego bez pardonu kłaczek wydłubuje, po czym wspomniany wielki napisany czyjś świat - do kłaczka sprowadza i kłaczek ten na scenie pokazuje dzielnie, gdyż kłaczek chwilowo ważny jest dla rodaków człowieczka. Albo jak, że rosyjskie przygody trywializujące przypomnę, jak u człowieczka – a ludzików podobnych jest bezlik – co z marsową miną oświadcza, że Gogol to cięta satyra na korupcję, Czechow to czuła troska o los szarego obywatela, zaś Tołstoj to dzielny pacyfista, a pod koniec życia, jako autor publicystycznych broszur – także rycerz, wojujący o dobro duszy i ciała ruskiego chłopa, zmachanego orką. Amen.
Cała ciemność na tym polega, że w politycznie poprawnej księdze Pitzer, najwyraźniej zauroczonej swą wszechstronnie humanistyczną postawą, z każdym dziełem Nabokova jest jak z "Lolitą". Owszem, przez cztery lata mrówczej aktywności Pitzer zgromadziła potężne archiwum najprzeróżniejszych ciekawostek biograficznych, pamiątek, wspomnień, dokumentów oraz innych śladów. To się chwali, to jest i pozostanie pożyteczne. Tyle że zamiast pozwolić temu archiwum migotać samodzielnie – Pitzer zaprzęga wszystko do kieratu trywializowania. I trywializuje. "Maszeńkę" i "Splendor", "Nieprawe godło" i "Prawdziwe życie Sebastiana Nighta", "Lolitę" i "Adę", i "Zaproszenie na egzekucję", i całą resztę, również "Pnina", choć oszczędza wiewiórki. Powtórzę: zdumiewająca to oszczędność, łaskawość nawet. Przecież jest tak, że przecudnej urody Mira Biełoczkin, młodzieńcza miłość bohatera, profesora Timofieja Pnina, zginęła w hitlerowskim obozie koncentracyjnym. Przecież jest i tak, że u Nabokova wiewiórki są jak ćmy – mogą być znakami obecności zmarłych, posłańcami tamtego świata. Jak Pitzer mogło to umknąć? Jak mogła nie połączyć jednego z drugim? Nawet ja, jeśli się sprężę, to wyraźnie widzę, że spotykane przez Pnina wiewiórki są futrzanym echem jego młodzieńczej miłości (znawcy uczą, że biełoczka to po rosyjsku "wiewióreczka" właśnie)! Nawet ja dostrzegam na dnie wiewiórczych oczu cień obozowych baraków oraz to, że wiewiórcze rude kity to w istocie są złowieszczo falujące czarne druty kolczaste! Nawet dla mnie wiewiórki w "Pninie" nie są wiewiórkami! Są zbierającym na zimę orzechy leśne futerkowym oskarżeniem hitlerowskich zbrodni! Dla mnie – tak. Czemu nie dla Pitzer? Obojętne. Grunt, że bez banalizowania wiewiórek, "Pnin" zbanalizowany został i tak. Jak wszystkie opowieści Nabokova. Nie ma się co bawić w detale. Niech wystarczą te na okładce "Ukrytej historii Vladimira Nabokova" drukowane słowa zachęty.
"Niniejsza książka pokaże, że ów mistrz mistyfikacji przechytrzył wszystkich. Przemyślnie ukrył w swoich dziełach odwołania do konkretnych czasów, miejsc i ludzi, składając hołd milionom ofiar komunizmu i hitleryzmu oraz wygnańcom, których historia rzuciła w odległe zakątki świata."
Cóż mam dodać? Tak oto - i prosto, i łatwo, i jasno – tak kawa na ławę, wedle z góry przyjętych tez szlachetnie humanistycznych, Pitzer wyjaśnia napisane planety Nabokova jego życiem, bo przecież doznał on tak komunizmu, jak hitleryzmu i losu wygnańca. Niebywałe! Z księgi Pitzer wyskakuje Nabokov jako kustosz muzeum pamiątek po rodakach wypędzonych z Rosji przez Lenina. Wyskakuje Nabokov – pensjonarski nostalgik, melancholik dozgonny, obrońca "bitych i poniżonych", który w trakcie łowienia motyli na alpejskich wzgórzach, w przerwach między jednym a drugim machnięciem fachową siatką – ku pocieszeniu "bitych i poniżonych" układa w głowie łzawe poematy prozą. I tak dalej... Skąd się to bierze? Ta zdumiewająca wiara w niby wszystko niby cudnie niby porządkującą moc doraźnego banału, prostoty wręcz przedszkolnej? Czemu Pitzer nie zapisuje swojej oczywistej wobec Nabokova bezradności, tylko przykrywa ją chwytliwymi banialukami, zmieniając Nabokova w dostarczyciela tanich pocieszeń? Dlaczego ktoś, kto wystawia w teatrze coś potężnego, "Hamleta" choćby, nie ma odwagi reżyserować swego błąkania się po szekspirowskich labiryntach, za to – jako że w "Hamlecie" Książę się waha – ku pocieszeniu studentów oraz by władzy przykry intelektualny cios zadać, naprędce kleci sceniczny plakacik o, powiedzmy sobie, Zdzisławie, świeżo upieczonym absolwencie wyższej uczelni, który w 2015 roku waha się nad Wisłą, czy wyjechać z Ojczyzny i zarabiać, czy zostać i głodować? A jak by tego odpustowego szaleństwa banału mało było, w księdze swojej Pitzer nie dość, że czyni z Aleksandra Sołżenicyna kłopotliwy dla Nabokova kontrapunkt, to jeszcze nie wprost sugeruje rewelację, iż Nabokov to właściwie Sołżenicyn, tylko że odrobinę inaczej układał słowa w zdania. Lecz troska – identyczna! Identycznie głęboka!
Dziwne czasy nastały. Niepojęte. Wszystko, co nam pozostało, to ratować się starymi prawdami, starymi oczywistościami. Choćby tą, że z opowieści, które tkwią na samym szczycie Wielkiej Biblioteki wszystkich pism, nie wyrastają i nigdy nie wyrosną żadne proste kładki, wiodące od hipnotycznych przygód zdań - do realnych przygód na jawie, ani też prowadzące w odwrotną stronę. Ergo – nie łudź się, że przejdziesz. Bo nie przejdziesz. Czytaj bez kładek.
Żyć, nawet tak boleśnie, jak żył Vladimir Nabokov – to stanowczo za mało, by pisać jak Nabokov. Życie bolesne starcza na niewiele, na bardzo niewiele. Tylko na to, by pisać jak Aleksander Sołżenicyn.
Paweł Głowacki