Sztuka czyni z wiedzy święto
Roland Barthes
To, tamto, jeszcze coś innego. Cokolwiek wystarcza, by zacząć snuć opowieść. Detal, drobina, obrazek z kilku kresek i paru wyblakłych barw, a niechby i pewny swojej pełni traktat filozoficzny, dzieło naukowe, księga wiedzy, prawdy najprawdziwszej, niewzruszonej. Obojętne w istocie. Byle co z niepoliczalnego zbioru elementów jawy lub snu, z tego nieskończonego katalogu wszystkiego. Coś jak ziarno, czyli początek. Choćby nagle powstały w głowie układ kilku słów, ot, tytuł samotny, pusty, który nie znika, zostaje i uwiera, nęci, domaga się dalszego ciągu. Albo nie dający spokoju, uporczywy stary widok, zapamiętany z podróży, z dzieciństwa lub rojenia nocą. Na przykład - obraz średniowiecznego mnicha, który się otruł, oblizując palec przewracający stronice księgi. To i na razie nic więcej. Albo - ruch wahadła Foucaulta w cienistym wnętrzu paryskiego Panteonu nocą. Tylko tyle na początek. I też prawie nic na koniec – chłopczyk z trąbką, pogrzebowe nuty grający na cmentarzu w niedzielny słoneczny poranek – ten obraz z dzieciństwa, mały autoportret, który się komuś na starość przypomina wciąż od nowa i prosi jakby: „Dopowiedz resztę, zmyśl stareńkiej tej prawdzie świeże święto, dosnuj karnawał do suchego faktu z odległej przeszłości, odległemu realnemu chłopczykowi z trąbką na cmentarzu o świcie niedzielnym - doklej opowieść wyssaną z palca”.
Cokolwiek więc. Nieskończona lista czegokolwiek. „Sen o nieskończonej bibliotece skłania pisarzy do podejmowania prób stworzenia czegoś na kształt nieskończonej listy tytułów – powiada Umberto Eco – najbardziej przekonującym przykładem tego rodzaju nieskończoności jest lista zmyślonych, nieistniejących tytułów, co oznacza, że możliwe jest stworzenie nieskończonej listy zmyśleń”. Słowo „zmyślenie” – fundamentalne słowo. Tak, gra idzie o zmyślanie na kanwie rzeczywistości, nie o kalkowanie rzeczywistości, nie o jej mozolne powtarzanie. Bywało odwrotnie – kwitł banał kalkomanii, w teatrze choćby. Pokażemy wam kawał prawdziwego życia na scenie! – to hasło miało cenę wysoką. Co dalej? Nie wchodźmy w detale, niech wystarczy, że na progu ubiegłego stulecia pojawiły się słowa Edwarda Gordona Craiga, legendarnego reformatora sceny, słowa o autonomiczności teatru, o sztuce, która nie powtarza realności, nie małpuje faktów, tylko tańczy własny swój taniec na krawędzi faktów. Dalej - wybucha druga wojna światowa. Craig ląduje w Paryżu. Wszystko był już napisał, stworzył już wszystkie projekty. W Paryżu - marne mieszkanko, liche pieniądze, pusty czas, kolosalna samotność. On i bukiniści nad Sekwaną. Odwiedzał ich codziennie. Przeglądał tomy, wąchał, dotykał – tyle mógł. Odwieczny, trywialny dylemat: bułka czy opowieść? Pewnego popołudnia grosza starczyło mu tylko na byle co. I odszedł z byle czym w kieszeni. Sztuk – dwie. Prawie darmo.
Dwie książki nabył. Tyleż książki, co broszury, katalogi suche, obiektywne, wypełnione kolumnami prawdy. Skoroszyt pierwszy: spis ulic Paryża w okresie Dyrektoriatu, wraz z listą osób mieszkających pod danym adresem. Skoroszyt drugi: pochodzący z tego samego okresu sumienny notatnik jakiegoś tapicera, strony z zapisami jego wizyt u klientów – daty, godziny, ceny, terminy. Kupił te dwa tomy ziaren i dzień w dzień, przez dwa senne lata, chodził trasami zapisanymi przez tapicera, mierzył czas, sprawdzał adresy i – dociekał. Dociekał, snując sobie o tapicerze opowieść miłosną, niebywałą historię jego romansów cudzołożnych. Bo jeśli – tak wynikało z zestawienia prawd kajetu tapicera, prawd spisu ulic i prawdy Craiga, z zegarkiem w ręku wędrującego śladami tapicera – jeśli godzinną trasę do klienta mistrz obić pokonywał w ciągu dwóch godzin, musiał gdzieś znikać po drodze. W jakim celu? W celu erotycznym. Taka jest prawda opowieści Craiga, któremu nie wystarczała sucha prawda kajetu ni sucha prawda spisu mieszkańców. Przez dwa lata snuł sobie baśń o tapicerze, bo za skatalogowanymi oczywistościami życia tapicera i ulic Paryża - jakby tkwiło coś jeszcze.
Kiedy w potężnej, wydanej w tomie „Nie myśl, że książki znikną”, rozmowie o tajemnicach bibliotek i smaku starych ksiąg usłyszał od Jeana-Claude’a Carrière’a opowieść o Craigu snującym erotyczną opowieść o tapicerze – Eco pewnie się uśmiechnął. Bo czy kiedykolwiek wystarczało mu naprawdę to, co pewne, oczywiste, syte, skończone, domknięte? Na początku, gdy jeszcze nie był kolosalnym profesorem od znaków, co je generowały epoki, także nasza epoka, jako rozprawę doktorską przedstawił na uniwersytecie rzecz o estetyce Tomasza z Akwinu. Promotor zarzucił mu uleganie „ułudzie narracyjnej”. Mędrzec ten mówił do młodego Eco o pięknie dojrzałej naukowej pracy, o nieuchronnym podążaniu drogą prób i błędów, o formułowaniu i odrzucaniu hipotez, wreszcie o stylu, to znaczy o objawieniu światu w finale badań wniosków wyłącznie pewnych - stylem nie budzącym wątpliwości. „Tymczasem – wspomina Eco rozczarowanie mędrca – ja opowiadam historię swoich badań, jak gdyby to była jakaś powieść detektywistyczna”. I dalej: „Zarzut ten został mi uczyniony przyjaźnie, naprowadzając mnie na odkrycie fundamentalnej idei – że wszelkie odkrycia naukowe należy opowiadać w ten właśnie sposób”. I wreszcie: „Każda książka naukowa musi być czymś w rodzaju kryminału – opowieści o poszukiwaniu tego czy innego świętego Graala”.
Nie inaczej: odkrycia naukowe trzeba opowiadać tak, jakby za plecami odkryć majaczyło coś jeszcze. Czy o średniowieczu wiedział ktoś więcej niż Eco? Lecz nawet jemu to nie wystarczało. Nie wystarczało mu, ze w średniowieczu jest średniowiecze, fachowo skatalogowane, nazwane, zmierzone i zważone. Nie dawał mu spokoju obraz, który kiedyś wyśnił, obraz mnicha umierającego przy czytaniu księgi - dopisał więc doń „Imię róży”. Jak Craig spisowi mieszkańców Paryża i kajetowi tapicera dopisał, powiedzmy, „Niebezpieczne związki mistrza jedwabnych obić”. Nie dawał mu spokoju widok wahadła w paryskim Panteonie, ani własna jego pamięć o sobie w dzieciństwie, o sobie grywającym na trąbce o świcie żałobne kawałki – zlepił więc te z rzeczywistości wzięte dwa obrazki, naukowy i życiowy, setkami stronic święta fikcji zatytułowanej „Wahadło Foucaulta”. A powieść „Tajemniczy płomień królowej Loany”? Gdyby nie, jak rzekł, „jaskinie pamięci”, w których widział siebie małego, pochylonego nad ilustracjami w dziecinnych książkach, nad starymi komiksami, plakatami oraz innymi znakami zamierzchłej epoki – nie byłoby tej opowieści o sześćdziesięcioletnim mediolańskim antykwariuszu Bodonim (może to sam Eco?), który, kiedy stracił pamięć, pojął, że, niczym Don Kichot, jest tym jedynie, co przeczytał, i że odzyska siebie tylko o tyle, o ile wróci do domu dzieciństwa, raz jeszcze pochyli się nad zapomnianym na strychu pudłem pełnym ilustracji w książkach dla dzieci, komiksów i plakatów, i zacznie, jak pięćdziesiąt lat temu, dopowiadać obrazkom niestworzone historie. Bo co nieopowiedziane, zmierza do nieistnienia. To pocieszające. To obezwładniające, bo gdzie koniec? Gdzie i kiedy wybrzmi opowieść ostatnia, skoro lista ziaren, czyli początków, nie ma końca? Ale to pół biedy. Jest jeszcze alfabet. Jest pewne stare wyliczenie, przywołane przez Eco.
Zostawmy szczegóły tej arytmetyki, zostawmy wstępne założenia, zostańmy przy tym, co ogólne. Litery alfabetu – niech ich będzie 23. Da się z nich ułożyć więcej niż 70 tryliardów słów, obojętne, czy coś znaczących, czy nie znaczących nic. Gdyby je spisać w tomach po 1000 stron każdy – potrzebowalibyśmy 257 biliardów takich ksiąg. Gdybyśmy wreszcie chcieli umieścić je w bibliotekach w kształcie sześcianu o boku liczącym 131 metrów – potrzebowalibyśmy 8 052 122 350 takich bibliotek. „Jeśli przeliczymy powierzchnię całej naszej planety – powiada Eco – okaże się, że na Ziemi zmieściłoby się zaledwie 7 575 213 799 z nich!”. Co więc dalej?
Wszystkie opowieści o świecie, snute z powodu niewystarczalności świata, nie zmieszczą się na świecie. Czy ta monstrualność to powód, by przestać opowiadać? Żadna. Zwłaszcza, że kiedy ostatnia opowieść zostanie dosnuta do końca – wszystkie one, całe lub choćby tylko pojedyncze słowa z nich, staną się nieskończoną listą ziaren niczym prologi kolejnych opowieści. Jak u Eco w „Tajemniczym płomieniu królowej Loanny”, gdzie Giambattista Bodoni z wolna staje się dla siebie opowieścią lepioną ze słów, które przeczytał, i ze znaków, które napotkał. Niewiele, doprawdy byle co mu wystarczyło, by zacząć.
Któregoś dnia, kiedy Bodoni nagle ocknął się bez pamięci, doktor Gratarolo rzekł do niego: „Jak się pan nazywa?”. Bodoni odpowiedział spokojnie: „Chwileczkę, mam to na końcu języka”. Po czym przez prawie 450 stron dużego formatu wędruje na koniec języka, by zamknąć tam kolejne długie święto Eco słowem „czerń”.
***
Paweł Głowacki/mc