Płuc już dobrzem natracił i żółci mi przybyło niemało, od kiedy tłumaczę im, a oni nie rozumieją.
Krasiński do Słowackiego o "Balladynie", 23 II 1840.
Nie, wcale nie byłem skazany na lekko pulchną Murzynkę z chóru gospel, wcale nie musiałem akurat jej chwytać się w rozpaczy, gdyż w ostatnich deskach ratunku można było na scenie przebierać do woli, jak w ulęgałkach, jak w gumowych Jezuskach na odpuście pod Wdzydzami. Całą prawdę mówiąc, wyreżyserowana przez Pawła Świątka „Balladyna” Juliusza Słowackiego (Teatr im. Juliusza Słowackiego, scena Małopolskiego Ogrodu Sztuki) składa się właściwie z samych tylko ostatnich desek, wyłącznie z brzytw dla widzów tonących w gruntownym poplątaniu z pomieszaniem nieogarnionym. Na przykład – starożytny, zajmujący scenę całą... teatr? Niech będzie teatr.
Mogłem uczepić się tej amfiteatralnej konstrukcji, udającej greckie kamienne widownie pod gołym niebem, i na kanwie tego gigantycznego widoku zacząć snuć sobie powiastkę jakąkolwiek, choćby o bolesnej dla nas wyższości starożytnych Greków nad nami, Polakami dziś, wyższości na tym polegającej, że oni w trakcie przedstawień, zwłaszcza gdy aktorzy bredzili – śmiało mogli na widowni życie towarzyskie prowadzić, gadać, śmiać się, jeść oraz, co fundamentalne, alkohol spokojnie konsumować. Nic mi nie zabraniało też poprzestać na postaci Pustelnika, na tym mężczyźnie w sile wieku, co z kartonowym wiadrem popcornu siedzi oto na greckiej, zupełnie pustej widowni, kompulsywnie pochłania miałką zawartość wiadra i na niewidocznym dla nas ekranie kina o nazwie najpewniej Gopło - ogląda „Casablankę”, legendarny film noir, w którym Humphrey Bogart oraz Ingrid Bergman całują się wiekopomnie, w finale zaś, gdy dwóch mężczyzn znika w mgle, padają te słowa nieśmiertelne: „Louis, myślę, że to jest początek pięknej przyjaźni”. Jakże wzruszającą opowieść o samotności Pustelnika w kinie Gopło, czyli o samotności każdego człowieka na gałce zwanej Ziemią, mógłbym snuć sobie, opowieść wzruszającą, lecz też trochę strofującą Pustelnika, bo przecież gdyby Pustelnik nie chodził na seanse poranne, tylko wieczorne – nie siedziałby na pustej widowni, nie byłoby mu tak smętnie jak na scenie u Świątka. A jeśli już koniecznie musi uczęszczać do kina przed południem, to niechaj weźmie przykład ze starożytnych Greków i zabiera na widownię nie kartonowe wiadro pełne białego banału dla nerwowych dzieci, jeno kilka bułek, pęto wiejskiej, cztery kiszone ogórki, no i flaszkę, rzecz jasna, flaszkę albo, by w połowie „Casablanki” nie musieć się denerwować – od razu dwie. Albowiem powiedziane jest mądrze: „Lepiej dźwigać niż ścigać”. Gdy wieść o tak przygotowanym do oglądania kinomanie samotnym rozniesie się w świecie kinomanów – zaprawdę, powiadam ci, Pustelniku, nigdy nie będziesz na widowni sam, nawet o świcie, i już w prologu „Casablanki”, od siedzącego obok kinomana, złaknionego ulgi, wielokrotnie słyszał będziesz szeptaną ciepłym barytonem frazę dziękczynną: „Pustelniku, myślę, że to jest początek pięknej przyjaźni”. A Skierka i Chochlik? Gdy ich trochę niejednoznacznych płciowo, papuzich postaci się uczepić – śmiało można ratować się bajaniem o karnawale w Rio de Janeiro, a raczej o tym, jak sobie karnawał w Rio wyobraża mały Henio, rodem z głębokiego Podkarpacia. A Matka Balladyny? Tutaj wszystko jasne jest – jej subtelność momentalnie zmusza widza do snucia opowieści o starej epoce tak zwanych „ciotek” (czy dobrze pamiętam, że tak zwał się ten ród pożyteczny bardzo?), mieszkających z reguły na parterze, wiecznie szczekających „ciotek” w negliżu zawsze drugiej świeżości, do których pielgrzymowało się na palcach nocami, w okienko pukało dyskretnie i po jego uchyleniu - grzecznie, najgrzeczniej pod księżycem prosiło się o sprzedanie choć jednej jedynej flaszeczki, flaszuni, oczywiście jeśli przed momentem nie zemdlało się na widok koszmaru, co w szparę uchylonego okienka głowę wsunął i wycharczał: „Czego, k..., czego?” A Grabiec, który nie dość, że jest kobietą, to na domiar zagadkowości swojej paraduje, by tak rzec, w niejasnym, nie do pary obuwiu – na prawej stopie ma kozaczka tuż za kostkę, na lewej zaś, otulonej skarpetką oczywiście białą, dynda plażowy klapek z plastiku? A Kostryn, będący modelem na wybiegu gdzieś w Mediolanie i zarazem Stingiem, który pod koniec dzieła Świątka odśpiewa nam jeden ze swych uroczych przebojów? A dziura tam, gdzie w starożytnych teatrach była arena sceny - dziura grająca rolę jeziora Gopło, w którym nie ma wody, lecz za to są gipsowe kończyny tych, którzy tutaj się potopili, zanim woda wyparowała doszczętnie? A aktorów powszechnie obowiązujący gatunek recytowania, który pozwala myśleć jedynie o babciach naszych, które w nocy przed wigilią tak wykończone pichceniem bywały, że międląc ciasto na uszka do czerwonego barszczu – nie wiedziały, bidule rybio śnięte, co i po co międlą?... Jeszcze to, jeszcze tamto, coś jeszcze innego, a to w kostiumie, a to w scenografii, a to w dźwiękach... Wszystko – przy czym nic z niczym w nic się nie składało, w żadną, choćby mętną, lecz jednak całostkę – wszystko w „Balladynie” Świątka nadawało się do snucia sobie opowieści dziwacznych może, lecz ocalających od utonięcia w scenicznym poplątaniu z pomieszaniem. Bajek ocalających tym sprawniej, im intensywniej popyrtane fabularnie były. Bajałem więc. Wybrałem – Goplanę. Spośród mrowia ostatnich desek ratunku wybrałem „Królową fali”, jak sama siebie nazywa, Grabiec zaś dorzuca do portretu walory te: „Dziwne stworzenie z mgły i galarety”.
Otóż – u Świątka mgła i galareta ostro zgęstniały, moja Królowa fali jest u Świątka pulchnawą Murzynką z nowoorleańskiego chóru gospel, chwiejnie człapiącą na korkowych koturnach, Murzynką, której bujne kędziory na strategicznym wzgórku pod pępkiem – zupełnie, gruntownie posiwiały. Nie ma co kryć, towarzysko kłopotliwy jest to gołąbek niepokoju. Cóż począć? Cóż poczniesz, jak nic nie poczniesz? Niektórzy mówią, że nieustanny wysiłek związany z wyciąganiem górnego C przed ołtarzem powoduje u chórzystek gospel takie właśnie nieodwracalne odbarwienia, albowiem wyciąganie pięknego szczytowego dźwięku – na zasadzie podciśnienia wyciąga zarazem wszelką barwę z dolnych partii chórzystek. Tak prawią niektórzy, lecz ja im nie ufam. Podumajmy trochę. Gdyby to prawda była, moja Królowa fali osiwiałaby nie tylko tam, gdzie osiwiała, lecz wszędzie – a tutaj iście babilońskie afro na głowie mojej Królowej fali jest ni mniej, ni więcej, tylko sennie falującą, wielką niby dynia pieczarką z tapirowanej smoły! Nie wspominając już o tym, że na zasadzie symetrii wysysania barw samym tylko śpiewem - każdy bas chóru cerkiewnego, jako że bez ustanku schodzi na dno skali, na głowie biały by musiał być niby śnieg, a ja w życiu nie widziałem w cerkwi białowłosego basa. Każdy jeden – noc lita! Nie chodzi więc o odbarwiającą moc górnego C. Jak prawią inni, mądrzejsi - chodzi o bezlitośnie odbarwiającą moc czasu.
Ile wiosen liczy sobie moja Królowa fali? Słowacki stworzył „Balladynę” w roku 1834, pod Genewą. Moja Królowa fali liczy sobie więc lat aż 186, więc trudno się dziwić, że osiwiała. Nie wolno się temu dziwić, za to trzeba podziwiać, że osiwiała w sumie tak skromnie, acz widocznie. Znak to nieomylny, iż w znakomitej fizycznej formie się znajduje. Zwłaszcza, jak mniemam, tutaj, w Polsce, na gościnnych występach nad Gopłem, a raczej na brzegu wypływającej z Gopła rzeki Gopłosipi. Tak, moja dzielna Królowa fali przyleciała aż z Nowego Orleanu, aby w „Balladynie” Świątka - czyli w „Balladynie”, której wzorcowo nie ma – zaśpiewać w pustce. Wprawdzie jak ja byłem na widowni – nie dobyła z siebie górnego C, ani w ogóle niczego interesującego, ale to ponoć tylko z powodu bólu głowy. Jutro, najdalej po jutrze ból minie i Królowa fali zaśpiewa niechybnie. Mam pewność, że umili nam pustkę po „Balladynie” starą sztuką gospel, która jest jednym ze źródeł jazzu. A wiadomo jak bardzo Juliusz Słowacki lubił jazz! Sam przecież świetnie grał na trąbce! Gdy tworzył „Balladynę”, po całym dniu pisania otwierał okno, chwytał za instrument i kładącej się do snu Genewie trąbił najświetniejsze kawał z płyty „Kind of blue” Milesa Daviesa, swego kolegi, z którym chodził do szkoły podstawowej w East St Louis w stanie Illinois, później zaś, grubo później...
Co? Koniec? Koniec. Ocalałem! A o chmurnych, durnych latach młodości Daviesa i Słowackiego, przebujanych w Nowym Jorku, opowiem kiedy indziej. Gdy po jakiejś teatralnej premierze kolejny raz trzeba będzie się ratować.
Paweł Głowacki