Ich wyniki są najtrudniejsze do przewidzenia od ponad półwiecza. Najlepiej sprzedająca się bulwarowa gazeta w Wielkiej Brytanii już „wie”, kto wygra tamtejsze wybory do parlamentu. „The Sun” zamieściła zdjęcie noworodka z twarzą premiera Davida Camerona i tytułem: „To torys”.
Wyjdą z Unii Europejskiej, przykręcą śrubę imigrantom?
Jeśli w istocie tak się stanie i zwycięży Partia Konserwatywna, to Brytyjczyków w ciągu dwóch lat czeka referendum w sprawie ewentualnego wystąpienia ich kraju z Unii Europejskiej. A także – dalsze ograniczanie praw imigrantów. Obie kwestie mają żywotne znaczenie dla Polski i Polaków, zwłaszcza tych, którzy masowo wyjechali na Wyspy Brytyjskie w poszukiwaniu lepszego losu. Perspektywa tzw. Brexitu, czyli wyjścia Wielkiej Brytanii z UE, już dziś niepokoi przywódców innych państw unijnych. Szczególnie, że w społeczeństwie brytyjskim narastają nastroje eurosceptyczne, a konserwatyści rywalizują w krytykowaniu Unii z nacjonalistami Nigela Farage' a, którzy stanowczo domagają się porzucenia Unii i „odzyskania suwerenności”.
Przez lata utarło się przekonanie, że przedwyborcze werdykty „The Sun” są czułym barometrem nastrojów Brytyjczyków. W dodatku tegoroczny przekaz gazety ma dla nich dodatkowe emocjonalne znaczenie z powodu narodzin drugiego dziecka pary książęcej: Williama i Kate. Ilustracja artykułu była oczywistą aluzją do tego wydarzenia.
- David Cameron to na pierwszy rzut oka typowy konserwatysta: ekskluzywna szkoła w Eton, Uniwersytet w Oksfordzie, arystokratyczni przodkowie. Jednak niektóre działania obecnego premiera nie przystają do takiego wizerunku - ocenił przywódcę Partii Konserwatywnej korespondent Polskiego Radia w Londynie - Adam Dąbrowski >>>
Wygrana o włos?
Lecz tym razem gazeta Ruperta Murdocha może się mylić. Wielu ekspertów nie ma już takiej pewności, jak sensacyjny, wysokonakładowy dziennik. Sondaże pokazują bowiem, że dwie największe partie: konserwatyści Camerona (torysi) i Partia Pracy (laburzyści) mają identyczne szanse na triumf (notowania dają każdej z nich po 33 proc.), czyli zwycięzca wygra ledwie o włos. BBC bezskutecznie poprosiła o prognozę rezultatów brytyjskich wyborów sławnego amerykańskiego statystyka Nate Silvera, który trafnie przewidział wyniki dwóch ostatnich głosowań prezydenckich w USA - zarówno w skali całego kraju, jak i w zdecydowanej większości poszczególnych stanów. - Nadal jest ogromna niepewność co do tego, kto stworzy rząd po 7 maja. Rezultat (brytyjskich wyborów) może być niewiarygodnie zagmatwany – stwierdził analityk.
Debata: kto mniej kłamie?
Do ostatniej chwili politycy walczyli z konkurentami, próbując przekonać do siebie wyborców. Tydzień przed głosowaniem doszło do telewizyjnej debaty liderów głównych partii. Nie było w niej lukru. Każdy z kandydatów, w tym premier, musiał się zmierzyć z zarzutem kłamstwa. Pytania zadawała publiczność, a nie gwiazdy politycznego dziennikarstwa, postrzegane zazwyczaj przez wyborców jako reprezentanci elity.
CNN Newsource/x-news
David Cameron przekonywał, że to on postawił kraj z powrotem na nogi po tym, jak wieloletnie rządy laburzystów skończyły się kryzysem finansowym i gospodarczym. Stopa bezrobocia wróciła do poziomu sprzed 2009 roku (5,6 proc.). W ubiegłym roku wzrost gospodarczy wyniósł 2,8 proc. Jak podkreśla Londyn – powołując się na OECD - ten wzrost jest najwyższy w gronie 7 najbogatszych państw świata. To porównanie też pokazuje, jak postrzegają pozycję swego kraju Brytyjczycy - nie jako po prostu jednego z państw Unii Europejskiej.
Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Kobieta z ław publiczności natychmiast wytknęła szefowi rządu, że - w efekcie jego polityki oszczędności - rośnie liczba ludzi o najniższych dochodach i osób zmuszonych korzystać z pomocy społecznej. Z drugiej strony, najbogatsi podwoili swoje dochody od czasu kryzysu. Konsumpcja rośnie, ale napędzają ją kredyty, a nie oszczędności. Ekonomiści mówią o niskiej produktywności brytyjskiej gospodarki.
- Dwupartyjność w Wlk. Brytanii tak naprawdę skończyła się w połowie lat siedemdziesiątych. Brytyjczycy się zmienili, inna jest struktura klasy średniej - oceniła w radiowej Jedynce politolog dr Małgorzata Kaczorowska >>>
Czy „Jaś Fasola” może być premierem?
To jednak Cameron wyszedł najbardziej obronną ręką z debaty. Sprawiał wrażenie pewnego swoich racji – w przeciwieństwie do głównego rywala w walce o fotel premiera, czyli lidera Partii Pracy Eda Milibanda, który omal nie przewrócił się schodząc ze sceny. Wcześniej zaś mało przekonująco argumentował, że zadłużenie państwa, które musiał redukować Cameron, było skutkiem światowego kryzysu, a nie rozrzutnej polityki laburzystowskich poprzedników obecnego premiera (głównie Tony'ego Blaira).
Różnego typu gafy i niezręczności przylgnęły już do wizerunku Milibanda. Obiecał on np. zamrożenie cen na energię tuż przed tym jak zaczęły one gwałtownie spadać na światowym rynku. Złośliwi nadali przywódcy laburzystów przydomek „Jaś Fasola”.
Miliband mówi głównie o kryzysie w sferze poziomu życia pod rządami konserwatystów i obiecuje zmiany, m.in. poprzez podwyższanie podatków dla osób majętnych.
Kto podsyca separatyzm?
Lider Partii Pracy oświadczył, że w przypadku zwycięstwa nie zawiąże koalicji z partią szkockich nacjonalistów, która ma w Szkocji wysokie notowania. Zrobił to pod presją konserwatystów. Twierdzą oni, że głosowanie na laburzystów to wybór separatyzmu, bowiem w ewentualnej koalicji Partia Pracy stałaby się zakładniczką szkockich nacjonalistów. Lewica z kolei oskarża torysów o podsycanie angielskiego nacjonalizmu, co może prowadzić nie tylko do opuszczenia UE, lecz i do rozpadu Zjednoczonego Królestwa. Innymi słowy: Wielka Brytania zamieni się w „Małą Anglię”.
Tym bardziej, że Brytyjczycy różnych opcji wydają się coraz bardziej skupieni na sobie, a polityka zagraniczna w wyborach jest na dalszym planie. Po interwencjach zbrojnych w Afganistanie i Iraku, które kosztowały sporo krwi i pieniędzy, osłabła chęć do kolejnych tego typu przedsięwzięć. Londyn odgrywa raczej pasywną rolę ws. konfliktu w Donbasie – mimo, że Wielka Brytania była jednym z gwarantów bezpieczeństwa Ukrainy w zamian za jej rozbrojenie nuklearne, na podstawie Memorandum Budapeszteńskiego z 1994 roku.
Słabnący „głos rozsądku”
Na tle ostrego konfliktu głównych rywali przywódca liberałów Nick Clegg prezentuje się, jako „głos rozsądku” z samego centrum sceny politycznej. Ale notowania tego ugrupowania są niskie. Zwłaszcza wyborcy młodego pokolenia uznają Clegga za niewiarygodnego po tym, jak w ostatniej kampanii obiecywał obniżenie czesnego dla studentów, a potem jego partia – już będąc częścią koalicji rządowej z torysami – głosowała za podwyżkami opłat za studia.
Koniec dwubiegunowej polityki?
Od końca II wojny światowej Brytyjczycy przywykli do systemu wyborczego, w którym „zwycięzca bierze wszystko” i niepotrzebne są koalicje oraz „zgniłe kompromisy” zawierane w zaciszu gabinetów. W efekcie, w Wielkiej Brytanii rządziły niepodzielnie ugrupowania, które wygrały wybory i miały klarowny mandat. Nawet fotele w parlamencie są ustawione tak, by adwersarze z dwóch przeciwstawnych bloków: rządu i opozycji mogli siedzieć naprzeciw siebie i staczać spektakularne retoryczne bitwy. W polskim Sejmie rzędy siedzeń poselskich tworzą owal, samą organizacją przestrzeni sugerując, że mamy do czynienia z pełną reprezentacją różnych opcji politycznych, zgodnie z zasadami proporcjonalnej ordynacji wyborczej. Różnice są zacierane, a pole dla kompromisów jest dużo większe.
Brytyjska polityka zmieniła się jednak po ostatnich wyborach. Konserwatyści nie uzyskali w nich większości wystarczającej do samodzielnych rządów. Zawarli koalicję z udziałem Liberalnych Demokratów. Teraz sytuacja najprawdopodobniej się powtórzy, z tą jednak różnicą, że wobec osłabienia liberałów, rolę języczka u wagi w brytyjskim parlamencie mogą przejąć szkoccy nacjonaliści. Szacuje się, że nawet do 100 miejsc w 650 osobowej Izbie Gmin mogą zdobyć mniejsze partie, z czego około połowę szkoccy nacjonaliści.
Brytyjczycy chlubią się, że ich system wyborczy ma przewagę nad proporcjonalnymi modelami z innych państw europejskich, ponieważ wyłania rząd, który może prowadzić bez przeszkód zapowiadaną politykę i jest za to rozliczany przez wyborców. Ale od kilku lat rzeczywistość jest już inna. Czy rzeczywiście gorsza? Monopol na prawdę przyznawany w wyniku większościowej ordynacji sprawia, że rządzący wprawdzie zyskują swobodę decydowania, ale często tracą hamulce. Np. Tony Blair zdecydował o interwencji zbrojnej w Iraku, podając - za Waszyngtonem - nieprawdziwe powody do jej podjęcia.
Ponadto, konfrontacyjny system dwupartyjny sprawia, że w przypadku przejmowania władzy może nastąpić gwałtowna reforma danej dziedziny życia, całkowicie przekreślająca skutki zmian wprowadzonych przez poprzednią ekipę. A ile razy można przenicowywać w kraju rozwiniętym szkolnictwo czy opiekę zdrowotną bez szkody dla uczniów i pacjentów?
Czy zresztą w większościowym systemie klasa polityczna jest wystarczająco reprezentatywna? Można w to powątpiewać, kiedy uświadomimy sobie, że mniej niż jedna czwarta deputowanych w brytyjskiej Izbie Gmin to kobiety, a niespełna 5 proc. to przedstawiciele mniejszości narodowych.
Brytyjski system był dotąd wręcz przeciwieństwem modelu z innych państw europejskich. Obecnie zaczyna je przypominać, ale różnice wciąż są duże. Dla kontynentalnych obserwatorów brytyjskie wybory pozostają fascynującym poligonem walki politycznej. Tym bardziej, że może mieć ona wielki wpływ na całą Unię Europejską.
Juliusz Urbanowicz, Polskie Radio.pl