Leopold Tyrmand w 1965 roku kupił bilet w jedną stronę. Wyjechał z Polski i nigdy już do kraju nie wrócił. Rozpoczął życie w Ameryce. Wiedział, że to może być decyzja bardzo dramatyczna. Takim wyjazdem mógł skazać się na milczenie.
- Zdawał sobie sprawę, że się będzie obijał o mur obcego języka - opowiada Katarzynę Kwiatkowską-Gawęcką, współautorka wydanej niedawno książki "Tyrmand i Ameryka" - Pisanie po angielsku było dla niego jak gra w waterpolo, w której walczy się i z przeciwnikami i z wodą!
Początki były bardzo trudne. - Moja sytuacja: stary, biedny, mądry w tym zasranym mieszkaniu z robakami. A oni: Boby Dylany w limuzynach, imbecyle i idioci zarabiający miliony - pisał.
Uczenie się angielskiego stało się dla niego rodzajem manii. Słowa zapisywał wszędzie, na karteczkach, na serwetkach. Stale chodził ze słownikiem. Jego debiut za oceanem był spektakularny, pierwszy tekst opublikował w bardzo prestiżowym magazynie "New Yorker". Do dziś, w Stanach to marzenie niejednego literata! Został przyjęty jako przenikliwy głos z zewnątrz, zza żelaznej kurtyny.
- Mówi się teraz, że mu się nie udało na emigracji. To nie prawda - opowiada jego biografka w Dwójce - Mnóstwo publikował artykułów, powieści. To był ogromny sukces, tylko u nas jest tak, że jak się czegoś nie nagłośni, nie nazwie sukcesem, to bardzo łatwo jest to później zignorować.
usc