W stolicy tradycyjnie odbywa się festiwal poświęcony jego pamięci, a my przypomnimy sobie jego postać, sięgając do nagrań archiwalnych Polskiego Radia. Wysłuchamy fragmentów rozmowy, którą przeprowadził z nim (rok przed śmiercią Grzesiuka) w 1962 roku Jerzy Skokowski, a także jego znanych i nieznanych piosenek.
Posłuchaj:
"Boso, ale w ostrogach". Stasiek z Czerniakowa w interpretacji Zborowskiego
- Różnica między Czerniakowem a innymi dzielnicami była. Różnica ta polegała między innymi na tym, że jeśli ktoś obcy zapuścił się w nieswoją dzielnicę, to mógł dostać i po krzyżu. Natomiast na Czerniakowie nigdy nie słyszałem, żeby zaczepiono kogoś obcego, nie z tamtego terenu. Druga różnica między Czerniakowem a innymi dzielnicami, a miałem kolegów i na Woli, i na Starówce, żadna dzielnica nie była tak muzykalna jak Czerniaków. Zbieraliśmy się często grupami. Zbieraliśmy się całymi grupami. Po 10-12 w mieszkaniu, gdy była zima, latem na różnych łączkach lub po prostu na ulicach. Za nami chmara dzieciaków i młodzieży, słuchając przebojów i ballad przedmieściowych – wspominał Stanisław Grzesiuk.
Piosenki knajackie (cwaniackie), piosenki grajków podwórzowych – hauseraków, piosenka złodziejska… wszystko to składało się na barwne uniwersum warszawskich przedmieść. Jak wspominał Stanisław Grzesiuk, każdy dom tworzył różne środowisko.
- Jak rodziły się te piosenki? Sam nie wiem! Przechodziły od jednego do drugiego. Kolega śpiewał, to się nauczyłem, ode mnie ktoś się nauczył. Ktoś, kto uczył się grać na gitarze czy mandolinie doklepywał do ferajny tych starszych i się od nich uczył, od niego uczyli się następni. W ten sposób i ja, mając lat 17-18, nauczyłem się wielu piosenek od starszych. Kto je tworzył? Gdzie? Tego prawdopodobnie nikt nie wie.
Z relacji Grzesiuka wynika, że życie koncentrowało się na ulicy, po pracy, przy niedzieli. Schodziły się większe grupy ludzi z instrumentami. Na rogu ulicy stała grupa chłopaków, w pobliżu kręciły się dziewczęta.
- W pewnym momencie doklepywało to wszystko do siebie i padało pytanie: „co robimy?”. Ładna pogoda, chodźmy na spacer. Gdzie? Wybieraliśmy się szosą wilanowską na spacer, na łąki pod Wierzbno. A szczególnie wieczorem, wybieraliśmy się na spacer „pod choinkę”. „Choinka” to już była nasza tajemnica. Mało kto wiedział, co to była „choinka”. A to była po prostu radiostacja na Służewcu – maszt oświetlony czerwonymi lampkami na różnych wysokościach.
Kiedy padało hasło „idziemy na spacer”, każdy skoczył do domu po swojego „grata” – instrument – i wolno, spacerkiem szło się do wybranego miejsca.
- Nie wiem, dlaczego spacer nie kończył się przed „choinką” czy za „choinką”. Właśnie pod nią sobie siadaliśmy, przy szosie, wyciągaliśmy instrumenty, graliśmy i śpiewaliśmy.
A gdzie poznawało się kolegów i dziewczęta? Na Czerniakowie wszyscy się znali – wystarczyło spytać, gdzie mieszka dana osoba, a każdy był w stanie pokazać drogę. Ludzie mieszkający na Czerniakowie rodzili się tam, żyli i umierali, jak mówił bard.
- Było tak, że w jednym mieszkaniu mieszkała rodzina złodziejska, a obok mieszkali policjanci. Mieszkali bezrobotni, mieszkali pracujący. I wszyscy ci ludzie tworzyli jedno środowisko.
Do poznania się okazji nie szukano. A, żeby się zabawić, co bardziej zgrana ferajna robiła potańcówki, prywatki w mieszkaniach. Jak zaznaczał Stanisław Grzesiuk, w niewielu domach był prąd. Nie można było puszczać muzyki z radia. Dlatego na potańcówki zawsze schodziło się kilku instrumentalistów. Najczęściej grali na gitarze, banjo lub skrzypcach.
- Ale były miejsca na dzielnicy takie, gdzie było „rende-wu” całej dzielnicy. Takim miejscem letnią porą był Park Sielecki, gdzie były zabawy na świeżym powietrzu prowadzone przez Towarzystwo Przyjaciół Belwederu, Czerniakowa, Sielc i Siekierek. Główną atrakcją tego parku był deptak, czyli „sala do tańca”, gdzie schodziła się cała ferajna, cała młodzież dzielnicy. Jedni znali tych, drudzy znali tych, w ten sposób, po niedługim czasie znali się wszyscy – wspominał Grzesiuk.
Przeczytaj:
Stanisław Grzesiuk. Kręte losy barda stolicy.
W drugiej części audycji sięgamy do Archiwum Polskiego Radia Pomorza i Kujaw, by wysłuchać opowieści wybitnego, zapomnianego śpiewaka i skrzypka pałuckiego Jana Borucha. O przedwojennych weselach, o samodzielnej nauce gry na skrzypcach, o zmianach w muzyce tradycyjnej na przestrzeni wieku XX rozmawiała z nim wielokrotnie i jego muzykę rejestrowała Anna Jachnina w latach 50., 60. i 70. XX wieku.
Jan Boruch zaczął grać jako 10-letni chłopak. Zaczęło się od basów.
- Szwagier wzion mnie do basa. Do basa mnie wzion. Tam nie mogłem sięgnąć do tej szyjki, to na stołeczek wlazłem na górę i basowałem. Ojejku, ale że śpiewać! Oni mówią: „Co ten dzieciak naśpiewa! Aż strach! On zemdleje!”. „Nieee – powiadał szwagier – gdzie on tam zemdleje. To jest jego wszystko!”, powiadał szwagier – opowiadał z przejęciem Jan Boruch.
***