Najbardziej ortodoksyjni w kwestii posiłków dla dzieci są zazwyczaj przyszli rodzice. Oni lubią przechwalać się tym, co ich dzieci będą lub czego nie będą jadły. Jeśli macie już dzieci to wiecie dobrze, że nie ma takich reguł, których nie nagniecie, gdy czterolatek zatnie się w sobie i postanowi, że nie tknie niczego, co nie jest np. frytką.
Ale jest kilka zasad, które warto wprowadzić jak najwcześniej, bo bardzo ułatwiają wspólne podróżowanie.
Woda to podstawa
Wcale nie byliśmy tacy mądrzy od początku. Bo gdy Wili miał roczek i powoli kończył etap picia mleczka, zupełnie bez sensu wprowadziliśmy mu różne słodkie soczki. Gęste, dosładzane owocowo-warzywne pulpy wydawały się idealnym następcą mleczka. Dziecko wciągało je gdy chciało mu się pić i tyło na potęgę. Gdy zorientowaliśmy się co się dzieje i zaczęliśmy podawać mu wodę, Wili nie był zachwycony. Brakowało mu w piciu cukru. Zaczęliśmy soczki rozwadniać, żeby go troszkę oszukać i po kilku tygodniach doszliśmy do czystej wody. Dziś Wili ma pięć lat i pije głównie wodę. Czasem robi odstępstwo dla soku pomarańczowego, ale gdy chce mu się pić, sięga z własnej woli po wodę niegazowaną.
A co z jedzeniem?
W podróży największym problemem jest zazwyczaj czas. Jeśli mamy do przejechania 500 kilometrów w środku lata, to ostatnią rzeczą na jaką będziemy mieli ochotę będzie szukanie knajpek ze zdrową żywnością. Jeśli jednak poświęcimy pół godziny w domu na przygotowanie przekąsek, to może nie trzeba będzie awaryjnie kupować na stacji benzynowej hot dogów? Nam świetnie sprawdzają się twarde owoce np. jabłka, pokrojone na ćwiartki, złożone z powrotem w ”kulę” i ściągnięte gumką recepturką (żeby nie ściemniały). Do tego kanapki i orzechy i dużo wody. Ważne, żeby nie były to rzeczy, które pobrudzą tapicerkę, więc odpadają wszelkie batoniki, czy czekolada. Ważne tez, żeby kanapki jeść podczas postoju, żeby dziecko się nie zakrztusiło.
Do samolotu też przygotowujemy ”suchy prowiant”. Gdy Wili ząbkował, niezbędne były twarde obwarzanki. Teraz wystarczają kanapki, a w ramach małej przyjemności, pozwalamy mu zamawiać soczek pomarańczowy, który nasz synek traktuje trochę jak ekscytującą ”używkę”.
W Mediolanie trzeba spróbować pieczonych kasztanów
Gdy wyjeżdżamy za granicę, staramy się zawsze spróbować lokalnych przysmaków. Oczywiście musimy najpierw sprawdzić, czy danie nie jest zbyt ostre lub zbyt tłuste. W Izraelu Wili zajadał się chlebkiem pita. Mamy podejrzenie, że chodziło o podobieństwo słów ”pita” i ”pizza”. To wystarczyło, by codziennie domagał się pity z falaflem.
W Grecji jedną z najtańszych opcji obiadowych okazały się smażone ośmiorniczki, podawane na gazecie w podrzędnych barach. Zanim Wili się do tego przekonał, zamawialiśmy mu po prostu ”rybę dnia”, która była zazwyczaj w tej samej cenie co pizza. Tylko musieliśmy pamiętać, by zawczasu usunąć głowę i ogon, bo nasz syn nie może pogodzić się z tym, że na talerzu ląduje coś, co potrafi utożsamić ze zwierzątkiem.
Gdy w Armenii, nad jeziorem Sewan, kupiliśmy od rybaka kilka wędzonych chramul (rodzaj karpia), kategorycznie odmówił jedzenia ”prawdziwej ryby z oczami”.
Jeśli nasz synek mógłby wybierać gdzie chce się żywić, pewnie wybrałby Serbię. Belgrad to królestwo piekarni. Zapach chleba roznosi się na każdej ulicy w centrum miasta. A w małych, rodzinnych sklepikach można za grosze kupić dziesiątki rodzajów bułek, ciastek i pierogów nadziewanych rozmaitym farszem. To wszystko tania alternatywa dla fast foodów globalnych sieci. O walorach odżywczych takiego jedzenia można oczywiście dyskutować, ale warto nauczyć dziecko kulinarnej ciekawości, by próbowało w podróży rozmaite smaki. Bo przecież jedzenie podczas urlopu, to przyjemność, a nie da się poznać kultury kraju, nie kosztując miejscowych potraw.
Magda i Sergiusz Pinkwart, prowadzący audycję Dziecko w Drodze.
"Dziecko w Drodze" w każdą niedzielę o godzinie 21.00 w Polskim Radiu Dzieciom.
jo