"życie jest bardziej skomplikowane niż partia, wojsko, policja; oderwijmy się trochę od codzienności (…) i starajmy się pisać z wątpliwości, niepokoju, rozpaczy"
Zbigniew Herbert
W niedawnym (2/2008) numerze toruńskiego „Kwartalnika Artystycznego” poświęconego w całości Zbigniewowi Herbertowi ukazał się świetny, odważny i szczery, krytyczny i bezlitosny, a przy tym wszystkim jakże potrzebny i długo oczekiwany esej Stefana Chwina poświęcony hipokryzji polskiej inteligencji, która jak nikt inny potrafiła się utożsamiać duchowo z Panem Cogito zarazem nie biorąc tej postaci i jej życiowej postawy na serio. Przeczytamy między innymi: „Nie byliśmy Panami Cogito, ale powołując się na sławne Herbertowskie frazy mogliśmy powiedzieć o sobie, że w każdej chwili możemy nimi być, nawet jeśli była to patetyczna obietnica bez pokrycia”.
Herbert polityczny
W „Złotym runie Zbigniewa Herberta” zajmuje się też Chwin samym Herbertem i, jak się domyślamy, i tutaj nie szczędzi eseista krytycznych uwag: a to tyczących się moralnych nakazów i reprezentowanego przez niego „patriotyzmu śmierci”, a to antykomunizmu poety, który zdaniem Chwina w pewnym momencie przerodził się z „poznania” w „moralną fobię”, a to samych wierszy, które stały się „ideowym paliwem” dla „patriotyczno-moralnego zapału” tak potrzebnego tym, których nazywa „rycerzami Sprawiedliwości i Prawa”. Można się z Chwinem zgadzać lub nie, można mieć wątpliwości co do użytych przez niego sformułowań i krzywdzących momentami uogólnień, ale to, co uderza w tekście najbardziej to to, że Chwin – podobnie jak znakomita większość piszących o tym autorze osób – czyta Herberta wyłącznie przez pryzmat polityki. Polityki? Raczej politykowania, zabawy w politykę, miałkich kłótni i przekomarzań, dziecinnych – choć dawno przeniesionych z przestrzeni piaskownicy w mury poważnych instytucji – walk o prawa do danego przedmiotu. Tak, przedmiotu właśnie, bo Herbert zawłaszczany przez coraz to inne partie polityczne, redakcje gazet codziennych czy instytucje pozarządowe do takiego właśnie poziomu zostaje sprowadzony. Zamiast dyskusji o poezji Herberta czytamy o antykomunizmie, fobiach, moralnej czystości czy nawet chorobach jej autora. Jeśli dobrze pójdzie, wkrótce doczekamy się subiektywnych antologii wierszy Herberta wydanych przez każdą z partii politycznych czy redakcji dzienników, z których każda zatytułowana będzie „Nasze (i tylko nasze) wiersze Herberta”. „Ich wierszy” Herberta oczywiście czytać nie będziemy. Dla jednych Herbert będzie poetą-klasykiem, estetą i lekkoduchem, dla drugich – wspomnianym dostawcą ideowego paliwa dla „patriotyczno-moralnego zapału”, autorytetem i mistrzem duchowym. Dla jednych w pamięci istniał będzie tylko i wyłącznie Herbert przyjaźniący się z „Adasiem” i „Gazetą Wyborczą”, dla drugich „prawdziwy Herbert” to dopiero ten z wywiadu udzielonego Jackowi Trznadlowi i wymieniający – w połowie lat 90-tych – sformułowanie „mój przyjaciel Adaś” na „Adam Michnik”. O tych wszystkich etapach i okresach, próbach przeciągania Herberta na swoją stronę i zabierania dla siebie tego, co z jego biografii i twórczości najmniej dla nas aktualnie kłopotliwe, myślałem w trakcie lektury „Herberta nieznanego”, zbioru rozmów z autorem „Rovigo” wydanego ostatnio przez Zeszyty Literackie.
Ucieczka z szuflady
W jednym tomie zebrano wszystkie przygotowane do druku bądź autoryzowane rozmowy i wywiady ze Zbigniewem Herbertem. Prócz klasycznych rozmów otrzymujemy także trzy rozmowy Herberta z samym sobą oraz kilka odpowiedzi na ankiety i wypowiedzi (np. wypowiedź poety podczas dyskusji na Kłodzkiej Wiośnie Poetyckiej czy odpowiedź na ankietę „Więzi” poświęconą jakości i nijakości w kulturze masowej). Dzięki takiemu zabiegowi otrzymujemy w jednym miejscu frapujące, prawdziwie porywające świadectwo rozwoju twórczego i duchowego Herberta, jego życiowych wyborów i przejść, podróży zagranicznych i zmagań z Polską. Nie jest to oczywiście portret całościowy i domknięty, ale z całą pewnością nie odnajdziemy tutaj Herberta gotowego do zaprzęgnięcia po jednej ze stron politycznego sporu. Nie oznacza to też, że oto nagle objawił się nam Herbert jakiego dotąd nie znaliśmy, relatywista moralny, nihilista i wyznawca postmodernizmu w jednym. Idzie o to, że Herbert – jak każdy twórca wielkiego formatu, jak każda osobowość artystyczna takiej, najwyższej przecież, klasy – wymyka się takim prostym próbom przyporządkowania i klasyfikacji, co rusz ucieka z szufladek, do których z każdą kolejną rozmową, z każdym kolejnym pytaniem, chciałoby się go zamknąć. I tak, strona po stronie, Herbert tłumaczy się ze związków poezji z filozofią czy sztuki z nauką, ze swojego przywiązania do wartości i norm etycznych, z tego, że nie tworzy literatury w próżni („Są pisarze, którzy służą czystemu pięknu. Nie zazdroszczę im, czuję nawet odrobinę odrazy dla takiej postawy. Wiem, co to znaczy piekło estetów, piekło oderwanych od rzeczywistości”). Tłumaczy się ze swojego toczonego nieustannie dialogu z przeszłością, który – jak nieustannie, z uporem podkreśla – prowadzony jest w ścisłym związku z „tu” i „teraz”. Określa się wciąż na nowo wobec tradycji chrześcijańskiej czy samego Boga i zaznaczając zawsze jak wielkim szacunkiem to dziedzictwo darzy, stara się umiejscowić siebie w pewnym oddaleniu od wiary nieznoszącej wątpliwości i niepewności.
Rzecz śmieszna: pisanie wierszy
Co ciekawe, w kilku rozmowach tłumaczy się autor „Pana Cogito” z tego, że w ogóle pisze – przeprasza za to i żałuje, że nie zajmuje się czymś innym, poważniejszym. Pisanie uważa Herbert za „pośrednią i trochę mazgajską” próbę oddziaływania na rzeczywistość: „Nie uważam się za inżyniera duszy zbiorowej, bo takie cele może sobie stawiać szaleniec lub partacz. Myślę, że czułbym się szczęśliwszy na miejscu mojej siostry, która leczy dzieci chore na meningitis, lub jako adwokat, czyli człowiek działający bezpośrednio. Albo zootechnik…”. W rozmowie z Wojciechem Wiśniewskim z kolei zaprzecza jakoby „bycie poetą” było zawodem i ostatecznie apeluje nawet do młodych ludzi: „nie postanawiajcie zostać poetami, ale uczcie się chemii, geografii, historii”. Z kolei Markowi Oramusowi wyznaje, że potrafi walczyć o lepszy ład moralny za pomocą „rzeczy śmiesznej”, a za taką uważa Herbert pisanie wierszy: „Wiem, że nie potrafię zbawić mego narodu czy choćby współlokatorów tej samej kamienicy – ale muszę postępować tak, jakby to było możliwe. Muszę się starać”.
Literatura i polityka
Warto też zwrócić uwagę, że sam Herbert, który – ustalmy na potrzeby tego tekstu taką sztuczną cezurę – od udzielenia obszernego wywiadu Jackowi Trznadlowi („Wypluć z siebie wszystko”) rzeczywiście zaczął mówić częściej i bardziej bezpośrednio o polityce, PRL-u (czy jak wolał: „prlu”) i komunistycznym zniewoleniu polskich pisarzy, wielokrotnie podkreślał swoją niechęć do łączenia polityki z literaturą, do jakichkolwiek związków tych niewiele mających ze sobą wspólnego dziedzin. Można więc powiedzieć, że ta bezpardonowa, bezwzględna krytyka kolegów (a właściwie – nie-kolegów) po piórze przeprowadzona w rozmowie z Trznadlem była konsekwencją tej niechęci, tyle że wyrażoną – i tutaj przebiega jedna z głównych granic sporu o Herberta – w formie dość ekstremalnej i zbyt dosłownej. I nie idzie nawet o to, że w mniemaniu niżej podpisanego mamy do czynienia ze zwiększoną dawką dosadności i bezpośredniości, a także ferowania sądów i wyroków, ale wystarczy porównać inne rozmowy zamieszczone w tomie, by samemu zauważyć, że sam Herbert nigdy nie był zwolennikiem takiej jednoznaczności i krytyki, że nie lubił w sobie zapalczywości i zbyt łatwego oceniania innych. W rozmowie z Markiem Oramusem mówi pięknie: „Język polityki i literatury są zupełnie odmienne, mentalności są tak diametralnie różne. Ich obchodzą dalekosiężne cele, układy personalne, gangsterskie gierki, mnie los człowieka. To, co mnie służy, nie służy politykom, co służy politykom, dla mnie jest niestrawne. Mowa jest zupełnie inna – ja starałem się używam trybu warunkowego, waham się, apeluję do sumienia… Nie lubię rozkazów, wykrzykników, czarno-białych podziałów. Nie lubię”.
*
Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, mam nadzieję, że te trzysta zapisanych drobnym drukiem stronic z zebranymirozmowami udowodnią mimo wszystko, że Zbigniew Herbert był wybitnym poetą, dramaturgiem, eseistą i osobowością twórczą w ogóle, a nie – jak chciałoby wielu – politykiem, moralizatorem i sędzią. Że czytelnicy/krytycy/członkowie partii/redaktorzy gazet zauważą nie tylko to, że jest tutaj zamieszczona rozmowa z Jackiem Trznadlem (wersja alternatywna: że jest tutaj zamieszczona rozmowa z Adamem Michnikiem), ale także to, że w każdej z tych rozmów (niezależnie od tego, czy prowadzona jest ona przez Michnika, Trznadla, Oramusa, ks. Pasierba czy Zagańczyka) Herbert mówi sporo rzeczy ważkich i interesujących – przede wszystkim dla samego Herberta – dużo bardziej niż polityka i jej marna ziemska wizualizacja. Mam nadzieję, że tom ten trafi w ręce czytelników, którzy zwrócą uwagę chociażby na piękne, wzruszające fragmenty wywiadu, w których opowiada Herbert o swojej nieżyjącej babci czy na całe (naprawdę obszerniejsze niż te poświęcone politycznym wyborom!) akapity, w których rozwodzi się na temat współczesnej szkoły, poezji, Stanów Zjednoczonych, Czesława Miłosza, własnej eseistyki, warsztatu twórczego, malarstwa, muzyki, starożytności, patriotyzmu, honoru, obrony wartości, roli religii czy własnych ideałów, z których osiem Herbert nawet wylicza. Tak czy siak, mamy do czynienia z jednym z najlepszych zbiorów rozmów, jaki w tym roku trafił do naszych księgarń i wszyscy – tak zwolennicy Trznadla czy Michnika, jak i ci, którym oba te nazwiska niewiele mówią lub niewiele interesują – wyjdą z tej lektury zadowoleni.
Grzegorz Wysocki