Jednym z pomysłów promocyjnych było zobowiązanie dziennika „Fakt” do przesłania książki z autografem tym czytelnikom, którzy zakupią ją telefonicznie. W ciągu kilku dni takich chętnych zebrało się ponad dwa tysiące. Nie jestem pewien czy pomysł ten spodobał się autorowi. Gdy spotykamy się na rozmowę jest po trzygodzinnym maratonie podpisywania, a postawione przed nim zadanie udało mu się spełnić zaledwie w połowie. Drugi tysiąc podpisze następnego dnia. W każdym razie, gdy pali papierosa trzyma go w lewej ręce...
Z Maciejem Rybińskim rozmawia Grzegorz Eberhardt.
A kiedyś lubił Pan bić rekordy! Chodziła plotka po mieście, że razem z Januszem Płońskim chcecie się dostać do „Księgi Guinnessa” w kategorii najszybszego pisania książek. Konkretnie była mowa o kryminale „Góralskie tango”...
Młodzieńcza fanfaronada, a głównie efekt stanu opilstwa, w jakim się znaleźliśmy w czasie rozmowy z szefem Krajowej Agencji Wydawniczej. Podpisywaliśmy umowę, była w niej rubryka; termin oddania książki. Akurat było to, powiedzmy, piątego lipca. Podałem, że oddamy siódmego! Złośliwcy wpisali! No i co było robić?! Usiedliśmy do dwóch maszyn do pisania i... w ciągu nocy machnęliśmy książkę na 250 stron. Oczywiście, ramę całości mieliśmy ustaloną wcześniej. A o samym Guinness’ie, prawdę mówiąc, wiedzieliśmy tyle, co o smaku piwa Guiness, czyli nic!
„Bruderszaft z Belzebubem”, tak faktycznie, jest Pana pierwszą samodzielną książką, rzec można debiutem powieściowym...
To Grzegorz Jankowski, szef „Faktów” zaproponował mi jej napisanie. Trzeba mu przyznać, iż uczynił to w sposób nieprzewidujący odmowy. Tygodniowo piszę dwanaście felietonów, i tej roboty, doprawdy mi wystarczy! Na pewno bez zewnętrznego bodźca z pisania nic by nie wyszło.
Myślę, że nie będzie od rzeczy, aby dziś, przy zaistnieniu „Bruderszaftu...” porozmawiać o serialu „Alternatywy 4”, którego to był Pan współscenarzystą. Film był Pana pierwszą próbą opisania paranoi o nazwie „PRL”.
W latach 70. przyjaźniłem się z Marianem Pilotem, poetą. Pracowaliśmy w tym samym budynku, razem jeździliśmy na urlopy. Pod koniec lat 70., Pilot nagle został szefem redakcji filmowej Telewizji Polskiej. Nic więc dziwnego, że wkrótce zaproponował kumplowi napisanie konspektu serialu. Taki to był początek „Alternatyw”…
Tylko Pan był jego autorem?
Początkowo tak. Wie Pan, to były dobre czasy: pisało się na początku tzw. nowelę, potem scenariusz, i jeszcze dialogi. Za wszystko, oddzielnie, dostawało się forsę… Na etapie scenariusza wziąłem do pomocy wspólnika, tego od powieści pisanej w jedną noc, Janusza Płońskiego. Scenariusz został zaakceptowany przez szefostwo TV. Oni już czuli, że nadchodzi nowe. Wkrótce przedstawiono nam reżysera, który miał zrobić film. Pewne jest, że długo szukano osoby tak dokładnie pozbawionej poczucia humoru. Powiedzieliśmy szefom telewizji, że lepiej będzie spalić scenariusz, nawet i nas, byle ten facet nie dostał filmu. I wtedy skontaktowano nas ze Stanisławem Bareją. A tamten ponurak, dodam, wkrótce wyjechał za granicę i zrobił tam karierę! Nie mówię o Polańskim, to chyba jasne!
Rozpoczęły się zdjęcia...
Nie tak szybko! Pierwszy dzień zdjęciowy został wyznaczony na 13 grudnia. Bareja nawet i poszedł tego dnia do telewizji. Nie mogłem mu towarzyszyć, akurat „bawiłem” na dołku milicyjnym na Opaczewskiej. Staszka nie wpuszczono, wdał się w ostrą dysputę z oficerem dowodzącym zabezpieczeniem obiektu. W pewnym momencie, Bareja zaproponował mundurowemu: „Proszę pana, ja zadzwonię do generała Jaruzelskiego i wszystko wyjaśnię. Nie mam notesu przy sobie, proszę mnie połączyć”. Oficer całkiem przytomnie: „Podyktuję panu numer. Proszę notować: 13 12 81”…
Realizacja jednak ruszyła, w roku 1982…
Byłem przy jej początkach, przy partii kręconej na hali zdjęciowej. Nie byłem już przy realizacji plenerów. Ale dobrze wiem o wszystkim z opowieści Staszka. Pisał do mnie dokładne listy – raporty, dzień po dniu zdjęć. A potem – dzień po dniu walki z cenzurą, urzędnikami. Swe listy opatrywał adresem zwrotnym: Stanisław Archanioł, Alternatywy 4, Warszawa. Dochodziły... Spotykaliśmy się także w Berlinie Zachodnim, gdzie przyjeżdżał w związku z problemami kardiologicznymi. I wtedy dowoził dokumentację swych bojów z PRL. Np. pisma prof. Bossaka, opiekuna filmu – znanej w kraju persony, podobno liberała, a w naszym przypadku postaci zapisanej bardzo nieładnie! W latach 90., gdy skrytykowałem na łamach „Rzeczpospolitej” jednego z ówczesnych dyrektorów „Poltelu” za brzydkie zachowania wobec Bareji, zagrożono mi sądem... Sprawa przecież ucichła. Stało się tak, ponieważ... mam papiery, dokumenty! Te przywiezione mi przez Staszka.
Dlaczego Państwo wyjechaliście na emigrację?
Z powodów egzystencjalnych. Mieliśmy dziecko, pracę straciliśmy jednego dnia, równocześnie. Żona sprzedawała na bazarze swoje ubrania, ja codziennie jeździłem do antykwariatu i pozbywałem się biblioteki. Nie widzieliśmy żadnych perspektyw!
I w filmie, i w teraz wydanej powieści jedyną ostoją normalności, zasad jest rodzina. W powieści Panu najbliższa – żona, teściowa, dziecko. Narrator ma gdzie wrócić i po co. Przyznam, że z ulgą oddycham przy tej scenie!
Jedyne oparcie, jakie się naprawdę ma to rodzina. I jedyne realne zobowiązania to są zobowiązania wobec rodziny. Nie chcę wchodzić w najwyższe tony, ale życie przekonało mnie, że naprawdę liczyć można tylko na najbliższych.
Opisując w „Bruderszafcie...” gości „Spatifu” nie podaje Pan ich prawdziwych nazwisk. Natomiast istnieje u Pana Kiszczak, Wołczew i im podobni.
To należy się osobnikom, którzy wtedy zajmowali publiczne stanowiska. Nie ma żadnego powodu by ukrywać ich pod jakimiś pseudonimami, kryptonimami, i zadawać czytelnikowi zagadki, rebusy. Jak ktoś był Jaruzelski to nie był generałem „Kowalskim”, tylko jak najbardziej Jaruzelskim, i jest nim do dziś.
Ale używa Pan także prawdziwych nazwisk wasali tychże polityków. Krzywobłocka, Łopatkowa, Bratny, prof. Krawczuk…
Krawczuka znam od lat 70., dużo mu zawdzięczam – duchowo, górnolotnie mówiąc. To człowiek, po którym nigdy bym się nie spodziewał kolaboracji. Pamiętam nasze rozmowy, był stoikiem, więc stoikowi nie przystoi uczestniczyć w czymś takim, jak stan wojenny czy powojenny! I to mnie zdenerwowało, gdy stał się ministrem Jaruzelskiego. Dziś patrzę na to łagodniej. Profesor Krawczuk to wielki uczony, człowiek, którego szanuję. Ale jednak, jak widać, tamten epizod został we mnie na tyle głęboko, że musiałem odreagować…
„Bruderszaft...” pomawiany jest o zbieżność z kultową dla naszego pokolenia powieścią „Moskwa-Pietuszki”. Ja uważam, iż bodaj w jednym tylko miejscu można dopatrywać się takiej zbieżności. Myślę tu o rozdziale mówiącym o napisie ukazującym się na ścianie budynku Komitetu Centralnego. W każdym razie, w tym momencie dostaję ataku śmiechu podobnemu temu jaki towarzyszy mi przy lekturze opowieści Jerofiejewa.
Pierwszą partię swej powieści, tak dziś często kojarzoną z utworem Jerofiejewa, pisałem jeszcze na emigracji. Miała to być bardzo sentymentalna podróż po Warszawie, moim mieście, w którym mogłem już nigdy więcej się nie znaleźć. Mieście zapijaczonym, w kolejkach, ale z tradycją, poświęceniem. Mieście z ubekami, antysemitami, faszystami, partyjniakami, ale i z patriotami, bohaterami, uczestnikami walk pod Monte Cassino. Tęskniłem do tamtego miasta, i z tej pasji powstało te kilkadziesiąt stron trochę upiornej, a na pewno zapitej podróży. Napisałem, psychicznie trochę pomogło. Złożyłem do szuflady… I oto nagle, po latach tamta psychoterapia przydała się! Jedyny wpływ, jaki mógłbym tu zanotować to książka Singera z jego opisem podróży dorożką po Warszawie. Równie szczegółowej podróży. Trzeźwiejszej, ale równie sentymentalnej ze strony autora…
Czy był Pan taksówkarzem, tak jak Pana narrator?
O mało co! Już udało mi się nawet zaliczyć egzamin z topografii miast. Kolonia i Bonn. Za sobą miałem także rozmowy z korporacją taksówkową. I wtedy przyszedł telegram z BBC. Ale znałem wielu Polaków taksówkarzy, szczególnie w Bonn, którzy wozili m.in. posłów z Bundestagu. A wozili ich głównie do burdeli…
A czy był Pan kiedykolwiek w Nikaragui, gdzie odbywa się częściowo akcja powieści?
Nie, a wybrałem ten kraj, ponieważ Nikaragua była w Europie jedną z popularniejszych ikon całego lewactwa. Tego najbardziej durnego, oczywiście!
Pisząc o nieoficjalnych układach, wśród „bohaterów” Magdalenki wymienia Pan Michnika.
W powieści to oczywiście efekt dzisiejszej oceny, wiedzy. W latach 70. i 80. ta ocena była zupełnie, skrajnie inna. Adam Michnik był bohaterem mojego życia. Gdy w roku 1982 ukazał się mój pierwszy tekst po niemiecku, opowiadanie w „Die Welt”, dedykowałem je właśnie Michnikowi…
Wróciliście Państwo do kraju dopiero w 1998 roku?
Przez pierwsze lata na emigracji męczyliśmy się starając jakoś się urządzić, oswoić z nowym krajem. Jak się wreszcie urządziliśmy, przyzwyczailiśmy to przyszedł rok 1989 i... Właściwie mogliśmy wracać do kraju, znowu wszystko zaczynać od początku. Urządzać się, oswajać itp… Akurat córka była w szkole, żona została korespondentką z Bonn „Rzeczpospolitej”, ja też współpracowałem z tym warszawskim dziennikiem… Poza tym do kraju już nie było tak daleko jak przedtem…
"Tędy pójdzie kinematografia polska" - funkcjonariusz MO i Maciej Rybiński
Czy jest szansa, że „Bruderszaft…” zamieni się w obraz filmowy? Jest to wizja równie fascynująca filmowo jak scenariusz, według którego Bareja zrealizował „Alternatywy 4”…
Gratuluję, zgadł Pan! Książkę już porwał Janusz Zaorski. 14 grudnia I program Polskiego Radia, w ramach Teatru Polskiego Radia, wyemitował jego słuchowisko zrealizowane na kilku wątkach powieści. Jednocześnie ten sam reżyser rozpisuje ją, na scenariusz filmowy. Tempo pracy ma przy tym godne Guinnesa!
„Bruderszaft...” jest raczej opowieścią pesymistyczną. Największą jasną w niej plamą, jest – jak twierdzę - rodzina. Trochę też optymizmu znajduję w samej puencie, w fakcie uratowania przez narratora najważnieszego w powieści świadka epoki. A jest nim... wieszak na kapelusze, świadek czasami mocno gadatliwy. O mało co, a zakupiłaby go redakcja „Gazety Wyborczej”!
I chyba to jest najwłaściwsza puenta, jaką mogłem wymyśleć. Nadzieja na to, że wieszak „przepowie, co będzie dalej”. On bardzo dobrze zna naszą przeszłość, tyle przecież głów ważnych dla naszej historii wieszało na nim swe kapelusze, berety i czapki mundurowe!