Przed wejściem do klatki, na alejce, na rogu. Kolejne tematy do rozmowy pojawiają się znikąd, gdy tylko poprzednie wygasną. Nie są to wcale wyłącznie plotki ani wątki praktyczne (pogoda, cena kapusty, przyjazd wnuków), ale i egzystencjalne. Opowieść o tym, kto umarł, kiedy, i na co, i czy cierpiał, skręca szybko w stronę strachu przed majestatem nieznanego. Wszystkich nas to czeka. Możemy ten strach zagadać na, nomen omen, śmierć, ale o tym wiemy.
Nie tylko one siedzą, nie tylko one stoją. Ławka jest bardzo gościnna: przyjmuje młodych chłopaków i mężczyzn, którzy właściwie nawet nie są na niej usadowieni, bo roznosi ich energia, więc traktują ją jako centrum wszechświata, słońce, wokół którego krążą. Można się spotkać za garażami, można na boisku, czemu nie. Ale ławka, nawet połamana i bez siedziska, ma magiczną moc przyciągania. Małpka cytrynówki krąży w kółko, gra muzyka z telefonu albo przenośnego głośnika, historie z pracy przeplatają się z wybuchami śmiechu albo wsobnym milczeniem i ćmieniem niedrogiego papierosa. Od lutego do listopada, ale właściwie okrągły rok. Jest dobrze tak, jak jest.
Magdalena Okraska
Ławka jako miejsce spotkań społeczności, a także – szerzej – miejsce bycia na zewnątrz, ma w polskiej kulturze ludowej bardzo długą i godną tradycję. Na wiejskiej ławce przed chałupą, czyli często po prostu desce rzuconej na dwa pniaki, toczyło się prawie całe życie zewnętrzne domu. Rozmawiano, odpoczywano po robocie, plotkowano, zalecano się i zakochiwano, śpiewano i grano na instrumentach, obierano warzywa i sprawiano drób, a także siedziano nieruchomo, z oczami utkwionymi w jednym punkcie, w oczekiwaniu na śmierć, z myślami skierowanymi już tylko wewnątrz siebie. Na zewnątrz, bo wietrzyk, słońce, zwierzęta, zieleń. Nasza wiejska dusza, cały czas ta sama, kształtowana głównie przez rolę, przyzbę i żurawia studni, ile by lat nie spędziła w mieście, chce wydostać się z czterech ścian na zewnątrz. Stąd poszukiwania działki pracowniczej, daczy, domku na odludziu – by można było być przez chwilę sam na sam ze sobą, z powietrzem i z ziemią. Zmienia się jednak bardzo ważny dla tej ucieczki z czterech ścian czynnik – jej wspólnotowość. Dzielenie ławki, siedziska i doświadczenia bycia na zewnątrz zanika. Chcemy jeszcze obcować z przyrodą, z własnym podwórkiem, ale sami lub z najbliższymi.
A przecież wielka migracja ze wsi do miast i miasteczek pociągnęła za sobą początkowo przeniesienie do blokowisk wszystkich „zewnętrznych” zwyczajów. Wiele z nich przetrwało zresztą kilka dekad i zaczęło z powrotem znikać w przestrzeni prywatnej dopiero niedawno. Z ciasnych mieszkań na zewnątrz wychodziło się z praniem do rozwieszenia (na starszych osiedlach nadal się to zresztą robi, bo istnieje cała odpowiednia infrastruktura), z trzepaniem dywanu, z myciem samochodu, z naprawą roweru. A także z ogniskiem, imprezą sąsiedzką na turystycznych stolikach, zabawą dziecięcą i – przede wszystkim – rozmową, międzysąsiedzkim, międzypiętrowym kontaktem. Do wnętrza mieszkań zapraszało się albo nie, ale posiadówki i fenomen stania w bramie trwały. Okaleczył je dopiero kapitalizm, który narzucił nam więcej pracy w niekompatybilnych z innymi sąsiadami godzinach i nadmierne zamiłowanie do prywatności. Wraz z podsycanym przez media strachem przed kontaktem z „obcymi” i powiększeniem się metrażu mieszkań, wielu z nas zaczęło tę przymusową blokową wspólnotę traktować jak zło konieczne i ograniczać kontakt z sąsiadami do minimum. A szkoda, bo wspólnota sąsiedzka, ze swoimi wadami i zaletami, to wyrozumiała, przyjazna forteca chroniąca przed umownym złem zewnętrza. Jeśli tylko trwamy w niej latami i dajemy jej coś od siebie. A o to coraz trudniej, bo domyślne dawniej mieszkanie w jednym miejscu, od otrzymania przydziału na mieszkanie po klepsydrę wiszącą na drzwiach klatki, to coraz większa rzadkość.
Portret na ławce z psem, 1934 rok.
Bycie na zewnątrz nie ogranicza się do przestrzeni klatki, bramy i ławki. To także ozdabianie okolicy domu czy bloku całą domorosłą „małą architekturą” - malowanie płotów i balkonów z najdziksze wzory i kolory, wynoszenie do ogródka krzeseł, stolików i kanap, budowanie wiat na grilla, a także urozmaicanie wyglądu wnętrza i zewnętrza nawet tak zwyczajnych i praktycznych miejsc, jak komórka na węgiel czy garaż, na ścianach i drzwiach których można zobaczyć nie tylko malunki i graffiti, ale także szaliki klubów piłkarskich, proporce drużyn czy kalendarze ścienne, od "kocich" po erotyczne. Gdziekolwiek człowiek jest, chce oswajać i upiększać przestrzeń. Udomawia także to, co poza domem.
Tu, gdzie mieszkam, na zewnątrz żyją już właściwie tylko biedniejsze, starsze osiedla, głównie te, w których długa wspólna historia społeczności przeplata się z (współ)obecnością rodzin romskich. To one przy pierwszych promieniach słońca wynoszą na zewnątrz fotele, przenośnego grilla i głośniki, to one w długie letnie popołudnia są na zewnątrz całymi godzinami, jednocześnie aktywnie i leniwie. To na tych osiedlach na progach kamienic leżą zabawki, a bezpańskie rowery czekają na właścicieli pod ścianami. To tam, gdy zostawisz na ławce chleb krojony na grilla, sąsiadka puka po kolei do mieszkań i pyta czyj to, zamiast nieść szybko do śmietnika.
Ale nie tylko romsko-polskie osiedla pamiętają, że dom nie kończy się w progu mieszkania. W Zagłębiu Dąbrowskim, gdzie mieszkam, popularny jest np. zwyczaj robienia prażonek (znanych w innych regionach kraju pod nazwą „kociołek”) - przygotowywanego w specjalnym garnku na ognisku dania złożonego z mięsa i warzyw. Prażonki robi się w ogródkach przydomowych, ale także po prostu na osiedlowym trawniku. W starszych częściach osiedli jeszcze napotkać można kamienne kręgi z popiołem w środku. Nie leżą bynajmniej odłogiem.
Im więcej zakamarków, zarośli, ruin dawnych budynków, tym bardziej osiedle żyje, komunikuje się, spotyka. W miejscach, gdzie czasami jedyny pomysł na wieczór to „postać na boisku”, „postać na przychodni” czy „postać pod sklepem”, rugowanie z przestrzeni miejskiej ogólnodostępnych terenów i zastępowanie ich estetycznymi skwerkami z monitoringiem działa antywspólnotowo. Ławka jako przedmiot-desygnat, także zaczęła już na etapie projektu ewoluować w niebezpiecznym kierunku.
Po pierwsze, ławek stawia się mniej, „bo pijacy będą siedzieć”, „bo młodzież zniszczy”. Tak, logiczne – nie można zniszczyć czegoś, czego nie ma. W nowszych, rewitalizowanych centrach miast ławki są zatem mniej liczne, bo nagle nie każdy ma „prawo” na nich usiąść. Czasem wręcz lokalna społeczność domaga się, by ich wcale nie stawiać np. w parku, bo „element usiądzie”. Sama konstrukcja także uległa zmianom – ławki nie mają oparć, by niewygodnie było na nich długo siedzieć i trudniej spać. Siedziska dworcowe, kiedyś przyjaźnie projektowane w taki sposób, by podróżny mógł się wyciągnąć i przespać, są obecnie jednoosobowe i stoją daleko od siebie, zniechęcając osoby szukające ciepła i odpoczynku do pozostania długo w dworcowej poczekalni. To samo z wiatami na peronach, gdzie nowe ławki są w taki sposób dzielone poręczami, by nie dało się w ogóle przyjąć pozycji leżącej.
Ale nie zapominajmy o ławce. To nasza tradycja, kultura, to nasz punkt orientacyjny w przydomowej przestrzeni, nasza pamięć. Lepiej pamiętamy te sąsiadki, które zawsze na nich siedzą od takich, których prawie nie widujemy. Dobrze wspominamy licealne posiadówki na wytartych oparciach, z papierosem chowanym ze plecami, gdy przechodził znajomy rodziców. Ławka jest po to, by siedzieć, być, patrzeć. Wyjdźmy na nią z kawą, gdy tylko stopnieje śnieg.
Magdalena Okraska
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.