Przed godziną "W"
Po południu, 31 lipca 1944, przy ul. Pańskiej 67 odbyła się narada z udziałem kierownictwa Armii Krajowej. O tym, że akcja "Burza", zakładająca wystąpienie zbrojne przeciwko Niemcom i powitanie Armii Czerwonej w charakterze gospodarza, zostanie rozszerzona na Warszawę, zdecydowano już 21 lipca. Pozostawała kwestia tego, kiedy rozpocząć zryw.
Tadeusz Komorowski "Bór", dowódca Armii Krajowej, musiał czuć niewyobrażalne napięcie. Armia Czerwona zbliżała się do stolicy, kilka dni wcześniej warszawska ulica była świadkiem tego, jak na zachód wycofywały się pobite oddziały niemieckie. Na domiar złego moskiewskie radio wzywało komunistów do rozpoczęcia walk - istniało ryzyko, że Armia Ludowa pierwsza wystąpi przeciwko niemieckiemu okupantowi i to ona powita w stolicy Sowietów, a wtedy zasadnicze założenie polityczne powstania straci sens.
Na naradzie przeważały jednak głosy, że trzeba poczekać, aż Sowieci zaczną ostrzał artyleryjski lewobrzeżnej Warszawy. I wówczas zjawił się płk Antoni Chruściel "Monter" z - jak się miało okazać - nieprecyzyjną informacją o tym, że oddziały Armii Czerwonej widziano na Pradze. Ta informacja przechyliła szalę. "Bór" wydał rozkaz o powstaniu.
Decyzja zapadła. Zaraz potem "Monter" udał się na ul. Filtrową, gdzie znajdowała się zakonspirowana kancelaria komendy warszawskiego okręgu AK. Około godziny 19.00 łączniczki wyruszyły w miasto, by przekazać podpisany przez niego rozkaz mobilizacyjny do dowódców oddziałów. To była walka z czasem - już o 20.00 rozpoczynała się godzina policyjna. Nie wszystkie łączniczki dotarły na czas i mogły przekazać rozkaz dopiero następnego dnia rano.
- Rozkaz otrzymałem rano, był zaszyfrowany, ale od razu domyśliłem się, o co chodzi. Wtedy już nic innego nie miało znaczenia, liczyło się tylko wykonanie zadania. Pamiętam, że nastąpiło rozluźnienie, opadła nerwowa atmosfera, pomyślałem wtedy, że wreszcie możemy ruszyć do walki - mówił na antenie Polskiego Radia Zbigniew Tracz "Zbroja".
Pierwsze strzały na Żoliborzu i walki Komendy Głównej AK
Opóźnienie wymusiło pośpiech przy mobilizacji, a ten nie sprzyjał konspiracji. Ponadto Niemcy już od jakiegoś czasu spodziewali się tego, że dojdzie do wystąpienia AK w Warszawie. Te przewidywania graniczyły z pewnością po tym, jak 27 lipca, wskutek przedwczesnej decyzji o mobilizacji, doszło do dekonspiracji części z oddziałów. Dlatego w niektórych miejscach walki rozpoczęły się, zanim wybiła godzina "W". Najwcześniej starcia z Niemcami rozpoczął oddział pod dowództwem Zdzisława Sierpińskiego na Żoliborzu.
- Kiedy drużyna, którą prowadziłem z transportem broni, zbliżyła się z ulicy Kochowskiego na ulicę Krasińskiego, szerokiej arterii na Żoliborzu, od strony Powązek nadjechał samochód z żołnierzami niemieckimi - wspominał Zdzisław Sierpiński. - Był taki moment, kiedy zupełnie wyraźnie obserwowaliśmy się wzajemnie. Widać było, że Niemcy robią jakiś rachunek zysków i strat. Czy zacząć starcie z nami? Czy udać, że nie zwracają uwagi na kilkunastu młodych ludzi w butach z cholewami i płaszczach (mimo gorącego dnia), pod którymi pochowaną mieli broń? Jak gdyby zastanawiali się, czy doprowadzić do tego starcia czy nie.
Przed godziną "W" walki rozpoczęła też Komenda Główna AK umiejscowiona w fabryce Kamlera przy ul. Dzielnej. Zdecydował przypadek - niewielki oddział Niemców zatrzymał się przed budynkiem. Jeden z żołnierzy postanowił sprawdzić, co znajduje się w środku. Chwilę później rozpoczęła się strzelanina. Walki trwały do wieczora. Na odsiecz Komendzie Głównej AK przyszli dopiero po zmroku żołnierze batalionu "Miotła".
Karabin w arbuzie
W chwili, gdy walkę rozpoczynał oddział osłonowy Komendy Głównej AK, w innych częściach miasta powstańcy dopiero docierali do wyznaczonych punktów zbiórek. Godzinę "W" wyznaczono na 17.00, bo dowództwo liczyło, że w ten sposób powstańcy wtopią się w tłum warszawiaków, którzy właśnie opuszczali zakłady pracy i zamykali sklepy.
- Na ulicy Karolkowej panował osobliwy jeszcze nastrój, ludzie zamykali sklepy, nie zdawali sobie sprawy z tego, co ma nastąpić, przyglądali się ze zdziwieniem chłopcom w opaskach - mówił Stanisław Lechmirowicz, żołnierz batalionu "Zośka".
Ale mimo to utrzymanie koncentracji w konspiracji było nie lada wyczynem i niekiedy wymagało olbrzymiej kreatywności.
- Jeden z kolegów kilka granatów produkcji konspiracyjnej przyniósł w dużym arbuzie. Taszczył pod pachą wielki owoc wielkości globusa, z głębokim przeświadczeniem, że jest to głęboko zakonspirowana forma transportu broni i nikt nie zwróci na niego uwagi. To są te momenty, które dziś opowiada się jako anegdoty, ale jeśli chodzi o broń, to było jej naprawdę niewiele. W naszym batalionie 1 sierpnia było zaledwie dziesięć, może dwanaście pistoletów maszynowych – mówił na antenie Polskiego Radia Aleksander Horodyński "Hermes".
Głód broni był powszechny. Dziś ocenia się, że własną bronią dysponował co dziesiąty powstaniec.
- Połowa kompanii musiała pozostać na punkcie zgrupowania, bo nawet granatów nie wystarczyło dla każdego, nie mówiąc o broni palnej. Stan kompanii wynosił ok. 200 osób, a granatów było ok. 100 - mówił Stefan Popoff "Staw", po wojnie dziennikarz Polskiego Radia.
Czytaj także:
POWSTANIE WARSZAWSKIE - ZOBACZ SERWIS SPECJALNY:
Euforia na ulicach
Tuż po godzinie "W" powstanie ogarnęło wszystkie dzielnice miasta. Wkrótce dla mieszkańców stolicy stało się jasne, że nadszedł dzień walki.
- Co uderzyło mnie najbardziej, to spontaniczna, natychmiastowa, gwałtowna reakcja ludności, która nie bacząc na świszczące kule, wyległa na ulice, ciesząc się, śmiejąc, płacząc i wiwatując. Pojawiły się, nie wiadomo skąd, w ciągu kilkunastu minut pierwsze biało-czerwone flagi, widocznie przygotowane zawczasu - wspominał Władysław Bartoszewski "Teofil". - Starym warszawskim sposobem, znanym jeszcze z września 1939 roku, przewracano tramwaje, tworząc z nich barykady.
Niestety, początkowy entuzjazm szybko musiał ustąpić miejsca brutalnej rzeczywistości. Powstanie obliczone było na kilka dni. Jego powodzenie uzależniano od zdobycia kluczowych, strategicznych punktów. Nie powiódł się szturm na Okęcie - zajęcie lotniska pozwoliłoby na przyjmowanie dostaw amunicji, a co najważniejsze, na przerzut polskiej 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Nie opanowano też mostów, co z kolei umożliwiłoby nawiązanie kontaktu z Armią Czerwoną.
Ta jednak nie nadeszła. Prawdą jest, że Niemcy pobili Sowietów w bitwie pod Radzyminem. Historycy podkreślają jednak, że wynik bitwy nie może wpływać na ogólną ocenę postawy Sowietów wobec powstania warszawskiego. Armia Czerwona na wieść o wybuchu walk w stolicy całkowicie wstrzymała natarcie na zachód i nie udzieliła powstańcom realnej pomocy. Co więcej, nie pozwolili również, by na ich lotniskach lądowały samoloty zachodnich aliantów, które zrzucały broń i zaopatrzenie dla powstańców. Sowieci dopiero w połowie września zajęli Pragę, a do zniszczonej lewobrzeżnej Warszawy wkroczyli w styczniu 1945 roku. Powstanie tymczasem, po bezmiarze cierpień i zniszczeń, upadło na początku października 1944 roku.
bm