O zjawisku znachorstwa w II RP i nie tylko rozmawiamy z prof. Eweliną Szpak, historykiem w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk, autorką książki "«Chory człowiek jest wtedy, jak coś go boli». Społeczno-kulturowa historia zdrowia i choroby na wsi polskiej po 1945 roku".
***
W 1936 roku Tadeusz Dołęga-Mostowicz, wówczas już znany pisarz opromieniony sukcesem "Kariery Nikodema Dyzmy", wizytuje majętną rodzinę Piwnickich w Sikorzu, a że był człowiekiem ciekawym świata, to w ramach wycieczki odwiedza oddaloną o 10 km wieś Radotki, w której znajdował się młyn wodny. W tym młynie przyjmował znachor Różycki. Człowiek ten stał się inspiracją dla powieściowego znachora, a Radotki przekształciły się w powieściowe Radoliszki. Czy w międzywojniu spotkanie znachora to faktycznie była kwestia odwiedzenia sąsiedniej wsi?
Trudno mi w stu procentach odpowiedzieć na to pytanie. Jak pokazują dotychczasowe badania, w okresie II RP nie prowadzono żadnych statystyk dotyczących liczby znachorów praktykujących na polskich wsiach, choć problem był niewątpliwie ogromny i alarmujący. Dowodzą też tego liczne źródła - pamiętniki, zapiski, wzmianki prasowe, w których wspominano niepokojąco rosnącą skalę zjawiska. Obserwowane było ono zresztą w całej Polsce, a pamiętajmy, że po 1918 roku mamy do czynienia z odrodzonym państwem, zszytym z ziem należących wcześniej przez ponad sto lat do trzech państw zaborczych. Te trzy różne systemy państwowe wpływały również na funkcjonowanie wsi i jednocześnie na podejście ludności wiejskiej do kwestii zdrowia i leczenia. I mimo że na obszarze byłego zaboru pruskiego generalnie sytuacja była lepsza, bo funkcjonował tam już wcześniej system kas chorych i stacji sanitarnych, przyzwyczajających teoretycznie do obecności lekarzy, to u progu II RP także i tam dostęp do profesjonalnego lecznictwa medycznego był mocno ograniczony. Posiłkowanie się pomocą znachorów i innych reprezentantów lecznictwa ludowego było więc dla wielu chłopów (zwłaszcza tych najbiedniejszych) nierzadko jedyną opcją.
A stan zdrowotny mieszkańców wsi okresu międzywojennego nie był najlepszy. Z uwagi na biedę i warunki życiowe, brak higieny (w jej rozumieniu współczesnym) powszechne były na wsi choroby zakaźne takie jak gruźlica, jaglica, choroby skórne czy choroby wieku dziecięcego (np. błonica, biegunki). Zapotrzebowanie na pomoc w ich leczeniu było bardzo duże. A skoro był popyt to była też przestrzeń na działalność tego typu uzdrowicieli.
Czy starano się poprawić ten stan rzeczy? Mówimy przecież o problemie, który dotykał 70 proc. społeczeństwa, bo tyle stanowili mieszkańcy wsi w II RP.
Tak, oczywiście. Tak jak i w wielu innych krajach od początku II RP wdrażać zaczynano idee zdrowia publicznego, choć z uwagi na uwarunkowania wewnętrzne system państwowej opieki zdrowotnej był dopiero w powijakach i w zasadzie bardziej dynamicznie rozwijać zaczął się dopiero w latach 30.
II Rzeczpospolita była państwem biednym, zniszczonym okresem I wojny światowej i dziedziczącym wielkie problemy społeczne, więc punkt startu był trudny. Mimo to już w 1920 rok (19 maja) wchodzi w życie ustawa o obowiązkowym ubezpieczeniu na wypadek choroby. Powołuje ona do życia Kasy Chorych, które obejmują osoby zatrudnione w przedsiębiorstwach, również robotników rolnych. Należy jednak pamiętać, że w kontekście wsi oba te systemy dotyczyły jednak mniejszości. Większość starała sobie jakoś radzić, korzystając z wielowiekowych doświadczeń i tradycji, w jaką wpisywali się również wiejscy znachorzy.
Dopiero w połowie lat 30. w małych miastach i miasteczkach, częściowo na prowincji, zaczęły pojawiać się pierwsze ośrodki zdrowia oraz pierwsze spółdzielnie zdrowia, które, jak ta słynna w Markowej, utrzymywały się ze składek uiszczanych przez lokalną ludność.
Ogromnym problemem była też niewystarczająca liczba lekarzy. W 1923 roku było ich w kraju około 5,5 tysiąca. I choć do 1939 roku liczba ta wzrosła do blisko 13 tysięcy, wciąż była to jednak kropla w morzu potrzeb. Pod tym względem znajdowaliśmy się na szarym końcu Europy, wyprzedzając tylko Litwę i Jugosławię.
Czytaj także:
Pacjenci powieściowo-filmowego Antoniego Kosiby mieli szczęście, bo ich znachor był tak naprawdę wybitnym chirurgiem Rafałem Wilczurem cierpiącym na amnezję. Jak scharakteryzowałaby pani przeciętnego wiejskiego znachora? Jakimi metodami się posługiwał? Jaką wiedzą dysponował?
To pytanie wymaga bardzo obszernej odpowiedzi. Po pierwsze znachor znachorowi był nierówny. Po drugie znachor był tylko jedną z kategorii osób leczących na wsi. Występowały też m.in. babki, które specjalizowały się w "leczeniu" chorób kobiet i asystowały przy porodach. Byli owczarze, których specjalizacją było składanie kości, nastawianie różnego rodzaju skrzywień, pęknięć i złamań. Jeszcze inną kategorią byli kowale, którzy byli odpowiedzialni za "leczenie dentystyczne" – czyli zajmowali się wyrywaniem zębów, bo dysponowali cęgami i innymi narzędziami. Rzecz jasna o żadnej aseptyce nie było tutaj mowy.
Znachorzy byli natomiast kojarzeni z "leczeniem" chorób wewnętrznych. Uważano, że mieli umiejętność diagnozowania chorób na podstawie objawów zewnętrznych, analizy moczu, włosów, skóry, temperatury ciała, wybroczyn.
Metody leczenia zależały rzecz jasna od znachora. Często rekomendowali stosowanie ziół w formie maści, naparów i mikstur, ale stosowali też – jak owczarze – metody inwazyjne, niekiedy prowadzące do znacznego pogorszenia stanu zdrowia lub też i zgonu. Byli jednak i tacy, którzy w swej działalności, wykorzystując jakieś elementy podstawowej wiedzy medycznej lub tradycyjnej, bywali skuteczni, zyskując tym samym sławę i rozgłos. Ważną rolę w leczeniu znachorskim odgrywała też okrywająca uzdrowiciela tajemniczość (zarówno dotycząca pochodzenia, jak i stosowanych metod). Wielokrotnie też to właśnie wędrowni znachorzy, pojawiający się znikąd (trochę jak powieściowo-filmowy Kosiba) i po jakimś czasie wyruszający dalej, budowali wokół swojej osoby swoistą legendę. Takie przypadki zresztą odnajdujemy również w źródłach z lat 50., a więc po II wojnie światowej, co tylko dowodzi silnej trwałości zjawiska. Ale, co warto też podkreślić, praktyka znachorska była też nierzadko "dziedziczona", przechodziła z ojca na syna lub córkę i podtrzymywana była pokoleniowo. Jak pokazywały też materiały z lat 70 czy 80 XX wieku – zjawisko nadal obecne było na obszarach rolniczych Lubelszczyzny czy Podhala.
Fotosy z filmu Michała Gazdy "Znachor". Fot. Netflix/materiały prasowe
Inną inspiracją Dołęgi-Mostowicza do napisania "Znachora" była – jak dowodzi prof. Józef Rurawski - wzmianka w gazecie "ABC", z którą pisarz współpracował: o lekarzu, który przeniósł się na wieś i prowadził praktykę jako znachor. Czy takie przypadki faktycznie miały miejsce?
Zdecydowanie. I to nie tylko w dwudziestoleciu międzywojennym. Był to proceder spotykany też po II wojnie światowej. O jednym z takich wydarzeń informowało np. Polskie Radio w 1963 roku. Opisywani w reportażu lekarze wykorzystywali własną wiedzę i zrzucali kitle, dostosowując się do potrzeb i oczekiwań ludności wiejskiej, czerpiąc też dzięki temu dość łatwe i raczej spore zyski. Przypomina mi się teraz też historia jednego z lekarzy, który - podobnie jak ci opisywani przez redaktorkę Polskiego Radia - w swojej nielegalnej praktyce leczniczej stosował racjonalną terapię w zmodyfikowanej znachorsko wersji. Przykładowo zapisywane przez niego leki czy mikstury należało dodatkowo mieszać ze święconą wodą, pić w odpowiednim naczyniu czy też przy pełni księżyca itp. Takie dodatkowe zabiegi wpisujące się w system wierzeń i wiejskich praktyk ochronnych trafiały mocno do przekonania lokalnej ludności i przynosiły takiemu lekarzowi ogromną popularność i zysk.
Być może ci lekarze czynili tak, bo wiedzieli, że społeczność wiejska bała się lekarzy. "Zachowaj Panie od łaski lekarzy i rachunków aptekarzy" – mawiano na wsiach. Skąd brał się strach przed profesjonalnymi medykami?
Źródłem lęku przed lekarzami była zarówno niewiedza, jak i bariera kulturowa. Lekarz mówił innym językiem, diagnozował chorobę, której nazwę słyszało się pierwszy raz w życiu – nie były to przecież urok, przestrach, róża czy kołtun. Lekarz ordynował też nieznane medykamenty, które należało wykupić w aptece, przepisywał zastrzyki, a nie daj Boże kierował do szpitala, który przez długie dekady na wsi utożsamiany był z rychłą śmiercią lub ekonomicznym bankructwem. Ale nie ma się też co temu dziwić, bo bardzo często chłopi zgłaszali się do lekarza zbyt późno, gdy stan zaawansowania choroby nie pozwalał nierzadko na jej wyleczenie. Mit szpitala jako miejsca śmierci zapisał się na długo w wyobraźni wiejskiej. Z drugiej zaś strony leczenie, zwłaszcza szpitalne, w przypadku nieubezpieczonych chłopów było potwornie kosztowne. Ignacy Solarz, przedwojenny działacz ruchu ludowego zaangażowany w tworzenie jednej z pierwszych spółdzielni zdrowia, nie bez powodu tuż przed wojną pisał, że chłop za przyjazd lekarza i poradę do domu płacił cielęciem, za przyjazd do ciężkiego porodu krową lub koniem, a za dłuższe leczenie szpitalne całą posiadaną ziemią.
Inną kwestią była jednak też bariera kulturowa. Lekarze niejednokrotnie odnosili się z wyższością w stosunku do wiejskich pacjentów, nie wyjaśniali przyczyny choroby, jej istoty, narzucali konieczność ponownych wizyt, nie respektowali, bo nie rozumieli, stylu życia wiejskiego, w którym odpoczynek i fizyczne oszczędzanie się w sytuacji braku zewnętrznych objawów choroby były nie do pomyślenia. Zdarzało się również, że konfrontowani z nieodwracalnymi efektami znachorskiej "pomocy" pomstowali na tych ostatnich, podważając też zasadność chłopskiej wiary i przekonań. Bardzo ciekawie i obrazowo o tych kulturowych konfrontacjach pisała w swoim pamiętniku Zofia Karasiówna, małopolska lekarka i działaczka społeczna. Opisywała m.in. rozmowę z rodzicami niezgadzającymi się na odwiezienie do szpitala dziecka wymagającego natychmiastowej operacji:
"Więc tłumaczę jeszcze raz… znowu słuchają w milczeniu. Znowu kiwają głowami. I wreszcie ojciec zdobywa się na odpowiedź: Do szpitala dziecka nie dam, lepiej niech umrze w domu. Świnie jesteście nie ludzie – powiadam – po mordzie was prać, a nie mówić z wami. Prędzej wół by zrozumiał i krowa niż taki ojciec i matka. A no to jedziemy do szpitala – mówi chłop – widocznie trzeba". ("Pamiętniki lekarzy", opr. J. Borkowski, Kraków 1987, s. 66.)
Dwutomowe wydanie "Znachora" Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z fotosami z adaptacji powieści w reżyserii Michała Waszyńskiego (1938). Na okładkach Kazimierz Junosza-Stępowski w tytułowej roli. Fot. Polona.pl/domena publiczna
"Szanowni państwo, wysoki sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur", mówi w filmowym "Znachorze" Jerzego Hoffmana (bo kwestii tej nie ma w powieściowym oryginale) doktor Dobraniecki, w którego wcielał się Piotr Fronczewski. Kosiba trafia przed oblicze sądu i oskarżony jest o uprawianie praktyk znachorskich oraz kradzież sprzętu medycznego. W jaki sposób w dwudziestoleciu międzywojennym prawo ścigało znachorów?
Nie spotkałam się ze ściganiem znachorów za samo praktykowanie. Tym, co było ryzykowne dla znachorów, było popełnienie "błędu w sztuce" skutkującego zgonem. W takim przypadku oskarżyć mogli go bliscy zmarłego lub lekarz, który wiedział o działalności danego znachora. Postawienie przed sądem mogło skutkować pociągnięciem do odpowiedzialności i sankcjami karnymi. Także przecież w przypadku Kosiby – formalne oskarżenie nie było spowodowane samym faktem, że uprawiał swoją praktykę, ale tym, że jak Pan zaznaczył, przywłaszczył narzędzia lekarskie, dopuszczając się kradzieży.
W rzeczywistości dwudziestolecia międzywojennej wsi mam wrażenie jednak, że takie sytuacje zdarzały się stosunkowo rzadko. Tym bowiem, co pozwalało stosunkowo bezkarnie funkcjonować znachorom i przyczyniało się do trwania tego procederu, był swoisty wiejski fatalizm, o którym jeszcze w latach 50. wspominał słynny lekarz z Siedliszcza – Aleksander Bałasz. Panowało przekonanie, że jeśli chory lub chora zmarli podczas leczenia, to najwidoczniej taka była wola Boga. Nikt nie miał raczej pretensji do podejmującego starania znachora.
Chciałoby się zakończyć rozmowę pytaniem o to, kiedy znachorstwo przestało istnieć jako zjawisko społeczne. Ale jeśli spojrzeć na doświadczenia pseudolekarzy w czasie pandemii i organizowane wielkie targi medycyny alternatywnej, to chyba byłoby to pytanie na wyrost…
Znachorstwo to fenomen, który nie umiera, tylko ulega przemianom. Po II wojnie światowej na mocy wprowadzonej w 1950 roku ustawy o zawodzie lekarza wprowadzono możliwość wyciągania sankcji karnych wobec osób nieposiadających uprawnień do zajmowania się leczeniem. To ukróciło ten proceder, ale spowodowało też, że zszedł on do podziemia: wiedza o tym, że ktoś leczy niefachowo, używając tajemniczych metod i pobierając przy tym "co łaska", była przekazywana z ust do ust, ale tylko przez osoby zaufane. Co ważne jednak – jak pokazywały materiały – popularność tak pojętych praktyk obserwowana była wówczas również wśród ludności miejskiej, w tym również oficjeli – jak pokazywały badania Antoniny Ostrowskiej jeszcze w latach 80. do korzystania z praktyk znachorskich i usług nowoczesnych uzdrowicieli przyznawało się w jej badaniach co najmniej 15 proc. społeczeństwa.
Znachorstwo przekształcało się zatem wewnętrznie. Od lat 70., kiedy na wsiach wprowadzona została bezpłatna opieka zdrowotna, wielu dotychczasowych tradycyjnych, wiejskich znachorów wycofywało się ze swoich praktyk lub ograniczało się w swoich metodach (zupełnie np. zanikało nieprofesjonalne leczenie zębów, ale dość powszechne wciąż było nastawianie kości). Od lat 70. coraz większą popularność zdobywać zaczynali też nowi uzdrowiciele parający się medycyną alternatywną – bioenergoterapeuci i specjaliści od akupunktury.
Złotym okresem dla tego rodzaju działalności był przełom lat 80. i 90., kiedy mieliśmy potężny wysyp tego rodzaju usług. Symbolem tamtych czasów był Clive Harris czy Anatolij Kaszpirowski, telewizyjny bioenergoterapeuta, którego programy były chętnie oglądane. Zjawisko to, w postaci pseudomedycznych "specjalistów" działających w Internecie, nadal jest powszechne. Jak pokazują również badania lekarzy (np. onkologów), powszechność korzystania z tego rodzaju usług w ostatnich latach niestety wzrasta. Być może to po prostu część ludzkiej natury.
Rozmawiał Bartłomiej Makowski