Zbigniew Namysłowski "Nice & Easy", Gigi 2010
Muzykę Zbigniewa Namysłowskiego śmiało można określić jako ponadczasową. Grając już od ponad pięćdziesięciu lat, obok określenia "nestor", na które zasłużył sobie ze względu na swoje dokonania, wpływ i wiek, pozwolę go sobie także określić mianem nowatora, gdyż ciągle najbardziej pociąga go – "gonienie króliczka". Nasz saksofonista nie zastygł niczym posąg, zapatrzony we wzorce lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych i choć dziś jego jazz to czysty mainstream, muzyka środka, to na pewno nie można powiedzieć, że pan Zbigniew odrywa kupony od swojej sławy. Jest ciągle na topie, zarówno jego płyty, jak i zespoły należą do czołówki naszej jazzowej ligi, a dźwięk jego saksofonu altowego jest łatwy do rozpoznania. Na "Nice & Easy" odnajdujemy lidera dyrygującego świetnym zespołem, złożonym z "dzieciaków": Jacka Namysłowskiego na puzonie, Sławomira Jaskułke na fortepianie, Andrzej Święsa na kontrabasie, a także doświadczonego Grzegorza Grzyba obsługującego perkusję. Długie, rozbudowane utwory, dramatyczne przyspieszenia i okresy spokojnego, opanowanego grania. Na szczególne wyróżnienie zasługują interesujące dialogi ojca z synem i przede wszystkim fantastyczna gra na pianinie Sławomira Jaskułke. To ona nadaje grze zespołu oblicza romantycznego rozmarzenia, jak chodźmy w utworze "Gapa w ogonku" i prześlicznej balladzie "LeBig Song". Tytuły utworów, jak zwykle u Namysłowskiego odznaczające się oryginalnym poczuciem humoru, korespondują z nastrojem kolejnych kawałków, pełnych optymizmu, czasami wprost porywających do tańca.
Olga Spasojewska
Terence Blanchard "Choices", Universal Music Polska 2010
Nie ma się co dziwić, że najnowszy, trzydziesty już bodaj album Terenca Blancharda nasiąknięty jest nowoorleańskością, skoro jego nagranie miało miejsce w tymże mieście. Co więcej, dokonane zostało ono w The Ogden Museum Of Southern Art, w przestrzeni, którą trębacz, rodowity nowoorleańczyk, uważa za szczególną i wręcz magiczną. Także przez to, że ocalało z ostatniego kataklizmu. Wraz z grupą swoich długoletnich przyjaciół z Thelonious Monk Institute of Jazz, Blanchard, nagrał krążek, w którym każdy element ustawiony jest według pewnej koncepcji. Jej głównymi spoiwami jest połączenie licznych rozważań filozoficzno – estetyczno - światopoglądowych czarnego moralisty i filozofa Dr. Cornela Westa, ze śpiewem Billala, neo soulowego, jazzowego wokalisty i ponownego wsłuchania się w tradycję Nowego Orleanu przez jazzmanów XXI wieku. W efekcie otrzymujemy album kompletny, choć w dużych swoich partiach przegadany. I to nie tylko jeśli chodzi o "mądrości" wypowiadane przez dr. Westa, które po kolejnym przesłuchaniu mogą więcej niż irytować, ale także poprzez brak spontaniczności. Mimo świetnego zespołu, wielkiej pasji lidera, płyta nie porywa. Pozostaje ciekawym projektem, ale na pewno nie najlepszym, pod którym przyszło się podpisać Terencowi.
Olga Spasojewska
Jerzy Małek "Bop Beat", Grami 2009
W jazzie muzyk, który ma trzydzieści lat na karku wciąż zaliczany bywa do kategorii "młodzieży". Tak jest też z Jerzym Małkiem, mimo tego, że wydał już siódmą płytę. Trębacz, który poruszał się do tej pory raczej w szeroko pojętym mainstreami, wybrał się na "Bop Beat" w trochę odmienne klimaty. Dzięki zaproszeniu do współpracy szerokiej grupy młodych muzyków z różnych środowisk, lider uzyskał nie tylko mocno odmienne brzmienie w każdym praktycznie utworze, ale też wirtuozerskie popisy na licznych instrumentach. Miłośnicy muzycznej zabawy nie powinni się więc nudzić, gdyż recepta Małka na ten album to przede wszystkim groovowe brzmienie. Taneczne melodie, erupcja energii, bardzo dużo funku, wzmacnianego przez grę Jana Smoczyńskiego na organach Hammonda, wpływ r&b i soulowe popisy wokalne Miki Urbaniak w "Get Up". Ciekawym i dobrze przeprowadzonym zabiegiem było także umieszczenie utworu Red Neons, w trzech, bardzo odmiennych od siebie wersjach, co ładnie spaja cały album w jedną opowieść. Mimo, że w sumie na krążku pojawia się trzynastu muzyków, to na pierwszy plan wybija się gra Małka, która raz brzmi jak młodzieńcze popisy Lee Morgana, innym razem jak funkowe ekspresje Donalda Byrda.
Mieczysław Burski
Fred Anderson "A Night at the Velvet Lounge. Made In Chicago 2007", Estrada Poznańska 2009
Życzę wszystkim takiego zdrowia, energii i pomysłów, jakimi cieszy się urodzony 22 marca 1929 roku Fred Anderson. Życzę wszystkim fanom jazzu w Polsce, by więcej wydawnictw szło przykładem tych nielicznych i dokumentowało nagrania gwiazd, wykonywane w naszym kraju. Do życzeń dołączam słowa zadumy nad karierą saksofonisty, który swoją twórczością, spoił szkołę gry na saksofonie Charliego Parkera z tą spod znaku Ornetta Colemana, współczesną improwizację free jazzową i tą wywodzącą się AACM-u. "A Night at the Velvet Lounge. Made In Chicago 2007" to rejestracja koncertu, który miał miejsce podczas festiwalu w Poznaniu. Obok lidera wystąpił Harrison Bankhead na basie i Dushun Mosley na perkusji. Zaryzykuję stwierdzenie, że w takiej konfiguracji Anderson nie tylko czuje się najlepiej, ale i prezentuje pełnię swoich umiejętności. Nie gra "na wariata", dlatego mniej obeznanym z jego twórczością słuchaczy jazzu zapewnię: nie ma obawy, po jego eskapad nie popękają Państwu bębenki. Melodyjne utwory, wielobarwna gra sekcji rytmicznej i często "frywolne" frazy saksofonu tenorowego udowadniają, że muzyka improwizowana może nie być zarezerwowana wyłącznie dla miłośników "mocnego grania". "Przede wszystkim pomysłowość" – takim logiem powinna być opatrzona płyta wydana przez "Estradę Poznańską". Prawie osiemdziesiąt minut atmosfery przeniesionej wprost z chicagowskiego klubu Andersona "Velvet Lounge".
Mieczysław Burski