Co do jednego chyba wszyscy są zgodni: nikt z dwudziestowiecznych artystów, może prócz Andy’ego Warhola, konsekwentniej nie dbał o swój publiczny wizerunek, nikt nie budził tylu kontrowersji, nie prowokował wciąż to nowych skandali, nie preparował kolejnych wyssanych z palca informacji na swój temat, nie podkręcał plotek na własny temat, nie krzyczał tak głośno o swoim niezaprzeczalnym geniuszu i niewyobrażalnej wielkości. Innymi, bardziej współczesnymi słowy: chyba nie było w XX wieku większego lansiarza od Salvadora Dalego.
Elementem tego genialnego, perfekcyjnie zaplanowanego „lansu” są liczne publikowane w prasie i książkach teksty Salvadora Dalego, ze szczególnym uwzględnieniem dwóch pozycji (para)autobiograficznych znanych także w Polsce: „Moje sekretne życie” i „Dziennik geniusza” właśnie. Początkowo „Dziennik...” miał nosić tytuł „Moje resekretne życie”, co wskazuje na zamysł kontynuacji wcześniejszego dzieła. Ostatecznie jednak autor zdecydował się na tytuł bardziej adekwatny do treści tego sfingowanego dziennika: co kilka, kilkanaście stron Dali przypomina swojemu czytelnikowi o własnym geniuszu, wybitności, wielkości, o wartości i nieśmiertelności jego dzieła i jego samego. Właściwie to nie tyle przypomina, co rusz, jakby mimochodem, rzuca sobie niezobowiązujące stwierdzenie potwierdzające jego wielkość, co tylko upewnić winno czytelnika w prawdziwości tych stwierdzeń. Właściwie trudno (i chyba niepoważnie, wręcz głupio) byłoby irytować się czy oburzać egotyzmem, narcyzmem i ekscentrycznością Dalego, skoro z tych właśnie składników zbudowany jest nie tylko cały „Dziennik geniusza”, ale i wizerunek, życiorys tego artysty. To trochę tak, jakby oburzać się na pojedynkującego się na ringu boksera o to, że bije swojego rywala, jakby oburzać się na kogoś za to, że wykonuje to, czym trudni się od zawsze i co jest właściwie jego zawodem. Zawodem Dalego nie tylko (czy: nie tyle) było bycie malarzem, ale także (przede wszystkim) bycie ekscentrycznym artystą, narcyzem wierzącym głęboko w to, że świat obraca się tylko i wyłącznie wokół niego (no, może jeszcze jego ukochanej Gali, o której w swoich dziennikowych notatkach również często wspomina), egotykiem, dla którego twórczym budulcem było własne „ja”. I to z przypatrywanie się owemu własnemu „ja” składa się właściwie „Dziennik geniusza”.
Salvador Dali, źr. Wikipedia.
Jak czytamy we wstępie do książki: „W nieuporządkowanej formie autor przedstawia w nim swoje myśli, rozterki malarza owładniętego manią doskonałości, swoją miłość do żony, relacje ze swych nieprawdopodobnych spotkań, poglądy estetyczne, psychologiczne, filozoficzne, biologiczne”. I w dalszych fragmentach tego wstępu: „Dziennik ten jest zatem pomnikiem wzniesionym przez Dalego ku własnej chwale. Nie sposób doszukać się w nim choćby odrobiny skromności, zadziwia natomiast szczerością. Autor ujawnia swe sekrety z niesłychanym bezwstydem, nieokiełznanym humorem, błyskotliwą błazenadą”. Nic dodać, nic ująć.
Szczerość niektórych wyznań Dalego jest doprawdy zadziwiająca, tym bardziej należy zadać sobie w takich przypadkach pytanie: czy aby na pewno autor wyznaje najszczerszą prawdę o swoim życiu, czy też może tworzy je, przetwarza, znacząco modyfikuje, mistyfikuje, przykrywa licznymi maskami, spoza których nie wygląda jednak prawdziwa twarz Dalego? Pytanie takie nie opuszcza czytelnika w trakcie tej lektury, jako że miesza się tutaj rzeczywistość z fikcją, wydarzenia faktyczne z biografii Dalego z najpewniej wymyślonymi faktami, których biografie nie potwierdzają, spotykają się na kartach tej książki rozmyślania jak najbardziej serio i ważkie z myślami niepoważnymi, lekkimi, zmyślanymi na poczekaniu, samo się napędzającymi, iście surrealistycznymi, wizjonerskimi, nie z tego świata. I co w związku z tym? Właściwie nic, bo też niczego nie zmienia fakt, że czytelnik łatwo może się pogubić w tej zmyślnej, smakowitej i pieprznie przyprawionej mieszanki fikcji literackiej i „prawdziwego życia”, powagi i gromkiego śmiechu, opisów rzeczywistości i surrealistycznych odjazdów. Nie zmienia to niczego, jako że, jak już się rzekło, tematem nadrzędnym i de facto jedynym tej autobiografizującej prozy jest sam Salvador Dali i w związku z tym nic w „Dzienniku geniusza” nie jest do końca poważne, nic nie jest do końca pewne, nic nie jest do końca wyjaśnione. Ta proza jest tak oryginalna, prowokacyjna, umyślnie irytująca, na przekór kontrowersyjna, ekscentryczna i zaskakująca, jak jej autor. Tym samym nie sposób w czasie tej lektury dziwić się temu, że wciąż się dziwimy.
Gwoli ścisłości podkreślić należy jeszcze, że „Dziennik geniusza” obejmuje okres jedenastu lat (1952-1963) i jedyną rządzącą nim regułą jest nieuporządkowanie i chaotyczność, przy czym od razu zaznaczyć trzeba, że nawet chaos jest tutaj kontrolowany, a bałagan spowodowany własnym kaprysem. Odnajdziemy więc tutaj miesiące, w których Dali prowadził zapiski każdego dnia, innym razem w ciągu jednego miesiąca dostajemy od jednej do najwyżej kilku notek, częstokroć wielostronicowych, za chwilę znowu kilkuzdaniowych. Odnajdziemy tutaj także lata, w których Dali w ogóle nie prowadził swych zapisków – zamiast nich widzimy na stronie oryginalny podpis-logotyp autora „Uporczywości pamięci”.
Zapewne nie wszystkim odpowiadać będą kolejne wpisy dziennikowe Dalego, który na wielu stronicach potrafi rozwodzić się na temat maleńkiego strupka, który pojawił mu się nagle w kąciku ust, przeczytamy o ślinie Dalego, rodzajach jego stolca, kolejnych wypróżnieniach, o szaleńczych pomysłach na kolejne jego filmy, o tworzeniu kolejnych obrazów, o sposobach na osiągnięcie wielkiego sukcesu (idzie oczywiście o sukces na miarę Dalego), o wielorybich kręgach, rogach nosorożca czy muchach siadających na ciele ekscentrycznego artysty. Dla wielu „Dziennik geniusza” będzie tylko i wyłącznie świadectwem niemożliwego egotyzmu i egoizmu, nieznośnej megalomanii i żenujących zabiegów artysty tak usilnie i permanentnie domagającego się uwagi. Co tu dużo mówić – to wszystko prawda i rzeczywiście można o Dalim myśleć w taki właśnie sposób po lekturze omawianej tutaj książki, jednak nie wolno nam zapominać, że obraz ten (a w dużej mierze także nasza jego interpretacja!) stworzony został przez Dalego i to on tak naprawdę postarał się o to, byśmy jeszcze bardziej i jeszcze głośniej myśleli o tym, że z tego Dalego taki ohydny megaloman, egotyk i pseudo-geniusz. Dali wychodzi z założenia, że wolno o nim mówić także źle, gdyż najważniejsze przecież jest to, by w ogóle o nim mówiono, a z jego, słusznych zresztą, kalkulacji wynikać musiało, że najczęściej i tak odbiorcy będą mu wierzyć na słowo, będą powtarzać: Geniusz.
I co szczególnie ważne to to, że bez względu na treść, kontrowersyjność i irracjonalność poszczególnych zapisków, wszystkie pisane są świetnym językiem, są po prostu dobrą literaturą, której pozazdrościć mogłoby wielkiemu Katalończykowi wielu artystów pióra. Pozazdrościć tym bardziej mogliby mu szaleńczego, nieograniczonego, beztroskiego, raz pretensjonalnego, raz dziecinnie bezpretensjonalnego poczucia humoru i jeszcze bardziej szaleńczej, niewyczerpanej i rozpędzonej wyobraźni. Nawet jeśli część notek będzie dla nas niezrozumiała, a teksty zamieszczone w aneksie w ogóle nie dadzą się czytać (ja na przykład męczyłem się z nimi bardzo i spore ich fragmenty sobie darowałem), to ostatecznie i tak wychodzi na to, że „Dziennik geniusza” warto przeczytać, warto spędzić z nim trochę czasu, trochę się poirytować, trochę się pośmiać. I samemu ocenić: kim też był ów słynny Salvador Dali i dlaczego wciąż mówi się o nim jako jednym z największych artystów, osobowości twórczych i najoryginalniejszych postaci publicznych minionej epoki?
Grzegorz Wysocki